Chciałabym
napisać coś niezwykłego. Napisać tekst, który można zapamiętać na zawsze i
będzie nieodmiennie kojarzył się z tą powieścią. Najwyraźniej jednak nie
potrafię; może nie jest to też powieść tak znów niezapomniana.
Jednak
jest czarująca. Wciągnęłam się od początku, choć, rzecz jasna, trzeba pamiętać,
że nie jest to powieść akcji, a na wszystko przychodzi czas i miejsce.
Skądinąd, chyba to jest właśnie ta cecha, którą cenię w XIX-wiecznych
powieściach. Mają czas dla opowiadanych historii. Mają czas dla czytelnika;
czytelnik też powinien znaleźć dla nich czas. Nie chodzi o to, że emanują
spokojem. Ale opowiadane historie płyną w swoim rytmie i wystarczy dać się im
porwać, popłynąć z prądem.
O ile ktoś
to lubi.
Kiedy na
okładce książki przeczytałam, że Brontë oparła ostatnie swoje dzieło na wątkach
autobiograficznych, od razu nasunęło mi się skojarzenie z „Profesorem”.
Rzeczywiście, istnieją wyraźne podobieństwa między tymi dwoma utworami. O ile
jednak, jak wspominałam już tutaj, „Profesor” został wydany pośmiertnie, a w
mojej opinii – pisany dla samej siebie, to „Villette” jest wynikiem świadomych
wyborów i tym, co autorka stworzyć chciała.
(Tutaj
wspomnę, że Flamandczycy uwolnieni zostali od wpływu fizjonomiki na ich
osobowość, a różnicom przypisano znaczenie głównie kulturowo-wychowawcze. I religijne,
ale to poniekąd wynika z wychowania).
Popłynęłam
więc z prądem opowiadania i śmiałam się cichutko na uroczych i celnych
obserwacjach różnych typów ludzi (zarówno rodaków, jak i cudzoziemców) i
zachwycając się dialogami. Charlotte Brontë wiedziała, kiedy zostawić dialog bez
komentarza, a kiedy doprawić odpowiednią uwagą. Jest tak często czarująco
sarkastyczna, a w tym dyskretna, że urzeka mnie do szaleństwa. Barwnie
odmalowuje bohaterów, a jednocześnie główna bohaterka w większości pozbawiona
jest złudzeń, ale nie tak niezbędnego dystansu. Szczerość i ironia sprawiały mi
wiele przyjemności podczas lektury.
Jedynie
może konflikt (o ile mogę tak to nazwać) papiesko-protestancki nie interesował
mnie zbytnio; aczkolwiek za prawdziwą odczułam potrzebę katolików do nawracania
innych i odmalowani są w dość rzeczywistym świetle. Na protestantyzmie nie znam
się wcale i zabierać głosu nie mam zamiaru. Nie chciałabym rozstrzygać tego
typu sporów. Mój brak zainteresowania nie zmienił realności przedstawionego
problemu; ma głęboki uzasadnienie w toczącej się akcji.
O swoich
własnych uczuciach główna bohaterka mówi z rodzajem rezygnacji i właściwie na
uboczu wydarzeń, nie próbując przytłaczać swoją osobą pozostałych postaci. To,
co mnie urzekło, to przyjmowanie rzeczy, które my uznalibyśmy za wadę, jako
cechę po prostu, właściwą danej osobie. Jest w niej smutek niewypowiedziany
wprost.
A gdzieś w
trakcie czytania o tych wszystkich nastoletnich, pięknych dziewczętach, zachwycających
świeżością cery i urodą rozkwitającego wiosennego pąka, przy których 25-letnie
panny były zbyt stare i niepowabne, naszła mnie trzeźwa refleksja. Jaka
świeżość skóry? Nie wierzę, żeby trądzik był chorobą cywilizacyjną, której
wtedy nie znano. Osobiście w wieku lat
piętnastu czy siedemnastu rozkwitającego pąka to nie przypominałam (choć z cerą
nie było najgorzej), a wyładniałam, jeśli mogę tak to ująć, jakieś dwa lata
później. A przecież te zachwyty nad
nastoletnimi pięknościami, to nie Brontë jako taka. Czy ktoś się tym
pensjonarkom uważniej przyglądał?