piątek, 31 stycznia 2014

Refleksyjnie

Villette, Charlotte Brontë

Chciałabym napisać coś niezwykłego. Napisać tekst, który można zapamiętać na zawsze i będzie nieodmiennie kojarzył się z tą powieścią. Najwyraźniej jednak nie potrafię; może nie jest to też powieść tak znów niezapomniana.
Jednak jest czarująca. Wciągnęłam się od początku, choć, rzecz jasna, trzeba pamiętać, że nie jest to powieść akcji, a na wszystko przychodzi czas i miejsce. Skądinąd, chyba to jest właśnie ta cecha, którą cenię w XIX-wiecznych powieściach. Mają czas dla opowiadanych historii. Mają czas dla czytelnika; czytelnik też powinien znaleźć dla nich czas. Nie chodzi o to, że emanują spokojem. Ale opowiadane historie płyną w swoim rytmie i wystarczy dać się im porwać, popłynąć z prądem.
O ile ktoś to lubi.

Kiedy na okładce książki przeczytałam, że Brontë oparła ostatnie swoje dzieło na wątkach autobiograficznych, od razu nasunęło mi się skojarzenie z „Profesorem”. Rzeczywiście, istnieją wyraźne podobieństwa między tymi dwoma utworami. O ile jednak, jak wspominałam już tutaj, „Profesor” został wydany pośmiertnie, a w mojej opinii – pisany dla samej siebie, to „Villette” jest wynikiem świadomych wyborów i tym, co autorka stworzyć chciała.
(Tutaj wspomnę, że Flamandczycy uwolnieni zostali od wpływu fizjonomiki na ich osobowość, a różnicom przypisano znaczenie głównie kulturowo-wychowawcze. I religijne, ale to poniekąd wynika z wychowania).

Popłynęłam więc z prądem opowiadania i śmiałam się cichutko na uroczych i celnych obserwacjach różnych typów ludzi (zarówno rodaków, jak i cudzoziemców) i zachwycając się dialogami. Charlotte Brontë wiedziała, kiedy zostawić dialog bez komentarza, a kiedy doprawić odpowiednią uwagą. Jest tak często czarująco sarkastyczna, a w tym dyskretna, że urzeka mnie do szaleństwa. Barwnie odmalowuje bohaterów, a jednocześnie główna bohaterka w większości pozbawiona jest złudzeń, ale nie tak niezbędnego dystansu. Szczerość i ironia sprawiały mi wiele przyjemności podczas lektury.

Jedynie może konflikt (o ile mogę tak to nazwać) papiesko-protestancki nie interesował mnie zbytnio; aczkolwiek za prawdziwą odczułam potrzebę katolików do nawracania innych i odmalowani są w dość rzeczywistym świetle. Na protestantyzmie nie znam się wcale i zabierać głosu nie mam zamiaru. Nie chciałabym rozstrzygać tego typu sporów. Mój brak zainteresowania nie zmienił realności przedstawionego problemu; ma głęboki uzasadnienie w toczącej się akcji.
O swoich własnych uczuciach główna bohaterka mówi z rodzajem rezygnacji i właściwie na uboczu wydarzeń, nie próbując przytłaczać swoją osobą pozostałych postaci. To, co mnie urzekło, to przyjmowanie rzeczy, które my uznalibyśmy za wadę, jako cechę po prostu, właściwą danej osobie. Jest w niej smutek niewypowiedziany wprost.

A gdzieś w trakcie czytania o tych wszystkich nastoletnich, pięknych dziewczętach, zachwycających świeżością cery i urodą rozkwitającego wiosennego pąka, przy których 25-letnie panny były zbyt stare i niepowabne, naszła mnie trzeźwa refleksja. Jaka świeżość skóry? Nie wierzę, żeby trądzik był chorobą cywilizacyjną, której wtedy nie znano.  Osobiście w wieku lat piętnastu czy siedemnastu rozkwitającego pąka to nie przypominałam (choć z cerą nie było najgorzej), a wyładniałam, jeśli mogę tak to ująć, jakieś dwa lata później.  A przecież te zachwyty nad nastoletnimi pięknościami, to nie Brontë jako taka. Czy ktoś się tym pensjonarkom uważniej przyglądał?