Jak wszystkie książki Baccalario – wydana przepięknie. I
napisana znanym mi już stylem autora, łatwym i przyjemnym w lekturze.
Moja opinia zmieniła się w miarę czytania. Na początku
zastanawiałam się, czemu trzeba było w tę historię wplątać kapitana Haka, czy
nie mogła być to powieść o kimś bardziej anonimowym? Byłaby ciekawa i
nieobciążona konsekwencjami starcia z „Piotrusiem Panem”. Byłaby po prostu
powieścią przygodową, którą czytałabym z zainteresowaniem, bez oczekiwania.
Potem stała się magiczna. Magiczna, piękna i bolesna,
oczarowała mnie i wchłonęła.
…by na koniec wypluć mnie na wybrzeżu Anglii, co przyjęłam z
żalem i sprzeciwem. Ostatnia część książki pasuje do całości, ale w niej
również musimy sami przed sobą przyznać, że wszystko się kończy. Nie chciałam
tego przyjąć.
Czas może popłynął spiralą, ale ostatecznie ruszył naprzód,
zostawiając mnie z pytaniem „dlaczego?”. Nie tego chciałam.
Bardzo lubię pięknie wydane książki, z dziką rozkoszą
kupiłabym „Diunę” z ilustracjami Siudmaka tylko po to, by mieć takie wydanie,
gdy starsze spokojnie stoi na półce. Ale jak tak przyglądam się prześlicznie
wydanym książkom dla młodzieży, mam wrażenie, że nie chodzi o to, że inni też
znajdują przyjemność w czytaniu pięknych książek. Zaczynam mieć uczucie, że
przypomina to przekupstwo nastolatków do czytania: „zobacz jaka ładna, może
taką przeczytasz?”. Jak nie będzie miała atrakcyjnej formy (albo serialu), to
kto weźmie ją do ręki?
Może jednak nikomu innemu nie przyszło to do głowy i jestem tylko
frustratem?
W tak ładnie wydanej książce drażnią literówki. Nie ma ich
dużo (ale zdarzają się), natomiast za krzywdę wyrządzoną Florence Trevelyan
ktoś powinien odpokutować. Nazwisko jej zostało zapisane poprawnie chyba trzy
czy cztery razy – za pierwszym i przedostatnim razem, oraz w podziękowaniach
autora, - w pozostałych przypadkach zostało przekształcone na Travelyan. Jest to postać historyczna i nie zasłużyła na takie traktowanie.
A książka ma chyba jedną z najdziwniejszych konstrukcji, z
jaką się spotkałam. Podzielona na trzy zasadnicze części, w obrębie tych części
podzielona jest działami na lata, w jakich toczą się wydarzenia: czyli np.
1830-1837 to jeden dział, a 1842 to drugi. W obrębie tych lat z kolei podzielona
jest na rozdziały. Ach, i jeszcze każdy dział czasowy zaczyna się od prologu. A
to wszystko w książce która ma niewiele ponad 300 stron. Jak na to, że jest
książką poniekąd na jeden-dwa dni czytania, gdyby chciało się czytać jeden
rozdział dziennie, można by się nad nią biedzić, hm… pewnie około dwóch
miesięcy.
Na koniec przypomnę tylko, że powieść ta (z oznaczeniem 12+
na okładce. Dawno nie byłam 12-latką, ale w pamiętniku sprawdziłam: byłam wtedy
między innymi po wielokrotnej lekturze „Trzech Muszkieterów” i przynajmniej
dwukrotnej lekturze „Władcy Pierścieni”, oraz pierwszym spotkaniu z Forgotten
Realms, więc sądzę, że poniżej 12 lat spokojnie można tę powieść czytać), jest
książką młodzieżową. Więc proszę po niej nie oczekiwać nie wiadomo czego. Osobiście
lubię czytać książki młodzieżowe, bo są łatwe w odbiorze, bardzo często
zadziwiająco proste i ufne i pozwalają mi na odpoczynek od reszty świata z jego
cynizmem, użeraniem z bankiem i frustracji na rzecz ideałów, których wciąż nie
zamierzam zdradzić.
Niby książka dla młodzieży ma być lekka, łatwa i przyjemna, ale jak wywołuje takie emocje, to jest czymś więcej ... i dobrze. :) Chętnie bym przeczytała.
OdpowiedzUsuńI ciągle - skrzywienie zawodowe - zastanawiam się, kogo należy winić za takie literówki - tłumacza, że się nie kapnął, czy edytora, że olał?
Z drugiej strony, chciałabym, żeby skończyła się wcześniej, czyli w tym momencie, kiedy byłam po brzegi wypełniona tymi emocjami. O ile książka jest naprawdę całością, o tyle chciałabym się łudzić, że magia trwa wiecznie.
UsuńWiesz, zawsze mi się wydawało, że jeszcze tłumacz ma prawo robić jakieś, nieliczne zwłaszcza, literówki. Wiesz, w sensie skupia się na oddaniu treści, emocji, stylu autora, i czasem ciężko kontrolować jeszcze błędy mechaniczne (że tak sobie nazwę literówki ;)). Ale edytor tu poprawia tekst, a tu zostawia pannę Travelyan/Trevelyan, na każdej stronie inaczej? Dla mnie to rażący błąd. Zasadniczo od tego jest korekta, ale od pewnego czasu nie widuję w książkach wymienionych z imienia i nazwiska korektorów.
W sumie to chciałam powiedzieć to, co Vannyś, ale po co to powtarzać _^_ Więc dodam jeszcze tylko, że nie lubię, kiedy książka dostaje serialową okładkę. OK, może i zachęci to nowe pokolenie do czytania, ale sprawia wrażenie jakby serial był najpierw, a książka potem - i co, jeśli taki nastolatek powie: "pfff, po co to czytać, obejrzę sobie drugi raz"?... Nie wiem.
OdpowiedzUsuńA z ładnymi wydaniami książek mam ten problem, że kiedy wychodzi ich po kilka z różnymi okładkami, to nie wiem, które bym chciała __^__