Muszę
napisać tę opinię szybko, żebym mogła zacząć czytać kolejny tom.
I to
właściwie jest bardzo dobra rekomendacja.
Czytałam
swego czasu najsłynniejszą chyba książkę Petera Wattsa, „Ślepowidzenie”, a Trylogia
ryfterów korciła mnie już od długiego czasu. Mówiłam już kiedyś, że zasadniczo
nie przepadam za science-fiction, prawda? Ale jeśli coś już mi się z nurtu s-f
spodoba, na ogół jest to od razu oczarowanie.
Już wstęp,
skierowany do polskich czytelników, okazał się przystępny, zabawny,
rozbrajająco szczery i sporo wyjaśniający, jednym słowem, spodobał mi się.
Polecam przeczytać go przed rozpoczęciem samej powieści, zarówno dla tych,
którzy znają „Ślepowidzenie”, jak i dla tych, którzy rozpoczynają znajomość z
tym autorem. Myślę, że jest wart poświęcenia mu tych kilku minut.
Na przykład
ten rarytasik: „Jeśli twoje dzieło okazuje się zbyt mroczne dla Rosjan, wiesz
już, że osiągnąłeś pewien kamień milowy”.
Chociaż
podczas czytania pierwszych kilku stron uznałam, że będzie to raczej czytadełko;
coś, co mnie raczej nie wciągnie i zewsząd będzie krzyczeć „to moja pierwsza
powieść!”. Cóż, myliłam się. I chyba trudno już pomylić się bardziej.
Sama nie
wiem, co zrobiło na mnie większe wrażenie: dramat psychologiczny, czy morskie
ekosystemy i ich konsekwencje. Tu zaznaczę, że Peter Watts jest biologiem morskim
i wiedział o czym pisze, przynajmniej w tej drugiej kwestii. Ja osobiście nie
znam się na psychologii i nie wiem, na ile opisane zaburzenia, traumy i reakcje
są prawdziwe, dla mnie w każdym razie brzmią prawdziwie i są przejmujące. A
wszystkie rozważania na temat biologii są, ach, zachwycające! Mój umysł
odnalazł fascynującą pożywkę. Cudo!
Tym sposobem
prawdopodobnie wszyscy się już zorientowali, że powieść dotyczy ryftów
oceanicznych.
Ale przede
wszystkim powieść jest niezwykle… hermetyczna. I to właśnie czyni ją mroczną,
na równi z psychologią bohaterów i pewnym… zawiłym wydarzeniem biologicznym.
O której to
hermetyczności autor wspomina we wstępie: „Pod pewnymi względami starałem się
nie szarżować; nie będąc pewnym swoich umiejętności składania słów, umieściłem
bohaterów w mikrokosmicznej bańce, odciętej od poplątanych zawiłości szerokiego
świata”. Raczej nie musiał obawiać się o swoje umiejętności, ale „bańka”
historii nie zaszkodziła, wręcz przeciwnie, uczyniła ją niesamowitą.
Nie mogę nie
wspomnieć o tym, jak bardzo dopracowana jest ta historia. Pod chyba każdym
możliwym względem. Jednym z wielu interesujących szczegółów jest ten zawarty w
tytule notki: kwantowa natura świadomości człowieka. Pierwszy raz spotkałam się
z tą hipotezą i urzekła mnie, zachwyciła, oczarowała. Tu muszę dodać, że nie
wymyślił jej autor, ale w bibliografii podał źródła swojego natchnienia: Roger
Penrose „The Emperor’s New Mind” i „Shadows of the Mind”.
Dodając
szybko, że równie urocza jak wstęp jest też bibliografia (co jak zawsze
doceniam i zademonstrowałam powyżej), przepraszam za krótką notkę, ale książka
nie jest też szczególnie długa, a mnie spieszno do drugiego tomu. Jeśli tego
nie zrobię, rozpiszę się z kolei o fascynujących pomysłach z powieści i
zaspoileruję rzeczy, które lepiej, abyście odkryli z pierwszej (no, może
drugiej, biorąc pod uwagę bibliografię) ręki.
Żałuję
jedynie, że nie ma polskiego słowa na „spreading”.
W jakim kontekście jest ten spreading, że polskiego słowa zabrakło? O_o
OdpowiedzUsuńMorski dramat psychologiczny... Hmm. Brzmi smakowicie. Tak sobie przychodzisz i kusisz smakowitymi książkami, paskudo? Taaak.
http://pl.m.wikipedia.org/wiki/Spreading w tym. Co bardziej przykre, zabrakło też jakiegoś przypisu od tłumacza i musiałam sama wyszukać o co chodzi.
UsuńA co, pewnie że kuszę :)