Bardzo miłą i pozytywną wiadomością przedświąteczną okazał
się mail od Charlesa Manna, autora „1493. Świat po Kolumbie”, który odpisał na
moje pytania dotyczące tej książki, o której pisałam tutaj. Na swojej stronie (http://charlesmann.org) zachęca do kontaktu w
sprawie swoich książek, z czego właśnie postanowiłam skorzystać; jak się okazuje,
z pozytywnym skutkiem. Chciałam się podzielić tą korespondencją z wami. W tym
celu rozwinęłam swoje wypowiedzi, żeby było widać, co konkretnie mnie
zainteresowało i dlaczego.
1. Banany spędzają mi sen z powiek od jakiegoś czasu.
Dokładnie od przeczytania „Duchów dżungli” Janusza Kaszy, ale to opowieść na
jakąś inną chwilę. W każdym razie od tego czasu wiem, że banany oryginalnie
pochodzą z południowo-wschodniej Azji, choć wiedza moja o bananach jest ułomna.
W rozdziale „Dwa pomniki” pojawia się informacja, że na Hispanioli (Karaiby)
pojawiły się wraz z Europejczykami afrykańskie banany. W rozdziale drugim „Wybrzeże
tytoniowe” pojawia się zaś następujący fragment: „Dla Indian ugory były czymś w
rodzaju komunalnego spichlerza, gdzie rosły sobie w naturalny sposób różne
użyteczne rośliny, w tym (…) jadalne warzywa (dzikie banany i sałata)”.
C.M.: Rzeczywiście uważa się, że banany pochodzą z
południowo-wschodniej Azji, ale były przez długi czas uprawiane w Afryce.
Pierwsze banany przywiezione do Ameryk pochodziły z Afryki, prawdopodobnie
poprzez Wyspy Kanaryjskie, gdzie już wtedy rosły. Natomiast odnośnik do bananów
w drugim rozdziale musi być jakąś pomyłką, której nie mogę znaleźć w mojej
książce, lub nie zrozumiałem cię dokładnie.
Chyba będę musiała wykonać swoje kalekie tłumaczenie i
wysłać jeszcze raz maila, bo „dziki banan” będzie mnie teraz tak samo niepokoił
jak wcześniej banany ogólnie.
2. W przypisie w rozdziale 2 „Wybrzeże tytoniowe” (w polskim
wydaniu będzie to strona 76), znajduje się taka uwaga: „W ostatnich latach
dzięki zaawansowanym technikom naukowcom udało się w warunkach laboratoryjnych
udomowić gatunki, z którymi dotychczas było to niemożliwe; najbardziej znanym przykładem
jest tu srebrny lis”. Tak się składa, że czytałam w National Geographic artykuł
na temat tych osławionych srebrnych lisów (polska i angielska wersja tego artykułu). I moją główną myślą, czytając
powyższy przypis, było: jakie zaawansowane techniki? Jakie warunki laboratoryjne?
To lisy. W klatkach na fermie.
C. M.: Hodowcy lisów nie używali zaawansowanej techniki
według współczesnych standardów, ale jest to zaawansowana technika w porównaniu
do norm w przeszłości. Rozumiem to w ten sposób, że stosowali sztuczną
inseminację kontrolując rozród zwierząt oraz pomiary zwierząt, aby określić,
kiedy mają ruję, i tak dalej. Nic z tego nie mogłoby być dokonane z łatwością w
przeszłości.
3. Nie wiem czy moje poszukiwania nazwy dżdżownic mogą być w
jakikolwiek sposób interesujące, natomiast utknęłam na początku wspomnianego
już drugiego rozdziału z odmianami „ziemną i czerwoną”, aż znalazłam, że to
Lumbricus terrestris i Lumbricus rubellus. W sprawie tej drugiej jeszcze się
upewniałam u autora. Sedno pytania jest jednak ciekawsze.
„Przybywszy do Jamestown w 1610 roku, Rolfe ubłagał kapitana
statku, aby przywiózł mu trochę nasion N.tabacum z Trynidadu i Wenezueli. (…)
Statki z Londynu coraz częściej zawijały do Jamestown i zabierały baryłki pełne
zrolowanych liści. (…) Aby kompensować ten ciężar, marynarze wyrzucali na brzeg
kamienie, żwir i ziemię zabrane z Anglii jako balast.
Niemal na pewno w ziemi, a przypuszczalnie również w bryłach
korzeniowych sprowadzanych do osady roślin znajdowały się obie wymienione
odmiany dżdżownic.”
Tu – teraz widzę to wyraźnie, stąd uważny wybór cytatu,
abyście zobaczyli to równie wyraźnie – sformułowanie „sprowadzanych do osady
roślin” naprowadziło mnie na zły trop. Zrozumiałam, a długo siedziałam nad
dwiema stronami tekstu, że dżdżownice z Europy przywędrowały do Jamestown z
Trynidadu i Wenezueli, co było absolutną nielogicznością. Ale przecież żadne
inne rośliny nie były „sprowadzane do osady”.
C.M.: Co w książce (po angielsku) jest napisane, to, że
dżdżownice pojawiły się w balaście z europejskich statków, a nie w sadzonkach
tytoniu z Trynidadu.
Cóż, rzeczywiście. Jak teraz na to patrzę, wydaje mi się to
oczywiste.
Zapytałam mojego korespondenta o zgodę na umieszczenie jego
odpowiedzi na blogu, na co – co widzicie – wyraził zdanie, poprosił jednak,
żebym zaznaczyła, że przeprasza, że odpowiedź zajęła mu tak długo (miesiąc).
Ponieważ pytania były, jakie były, potrzebował czasu, aby na nie odpowiedzieć.
Sprawił mi dużą frajdę, odpisując i wyjaśniając moje
wątpliwości. Cieszę się, że mogę się tym podzielić.
fajnie tak, móc podyskutować z autorem :) ciekawe swoją drogą, ile wpadek wzięło się z tłumaczenia, brrr.
OdpowiedzUsuń