Pierwszy raz czytałam Wieki Światła pięć, albo sześć lat
temu. Była pierwszą powieścią z serii Uczta Wyobraźni, którą wzięłam do ręki i
chyba pierwszą steampunkową powieścią, którą przeczytałam (tak, jak
przywykliśmy definiować steampunk).
W pięknej, smutnej historii nie chodzi o fantastykę. W
skomplikowanych opisach, w zdaniach skomponowanych niełatwym językiem, chodzi o
ludzi. Wszystko, co zostało opisane, jest może wyraźniejsze, może kontury
rzeczywistości boleśnie kłują w oczy, ale opowiada o nas samych. Opisy w „Wiekach
Światła” są jak rajskie ptaki, ale istnieje też prawda o przemianach. Czy coś
się zmienia? Ile? Dlaczego tak mało? Czemu wracamy w dobrze znane, wytarte
szlaki? Ilu ludzi pożąda nie zmian, a zamiany ról dla siebie samych? Czy reszta
pozostaje ze zdruzgotanymi marzeniami?
Czegoś mi jednak zabrakło. Przy tym drugim czytaniu, być
może bardziej świadoma i inaczej oczytana niż przy pierwszym, wczytując się w
opisy Easterlies, widziałam obrazy z zupełnie innej książki, obrazy, których
Ian MacLeod nie opisał, chociaż rozpoczynał, wspominał… i nie docierał tak
daleko. Dlatego, jeśli chcecie poznać mroczny obraz londyńskiego East Endu
przemysłowej Anglii, sięgnijcie po „Mieszkańców Otchłani” Jacka Londona.
Myślę, że Robert, bohater „Wieków Światła” miał dużo
szczęścia w Easterlies; sam także to dostrzega, nie sądzę jednak, by Easterlies
różniło się zasadniczo od East Endu – i sądzę, że autor uważa tak samo, czasem
do tego nawiązując. Nawiązuje – i cofa się przed zbyt dosadnym obrazem biedy i
głodu.
Jack London nie cofnął się, choć jego reportaż nie ma ogonów
rajskich ptaków, które u MacLeoda prowadzą przez wrażliwy, ostry świat nas
samych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz