Co prawda
książkę przeczytałam już niemal miesiąc temu i wtedy też przygotowałam notatki
do dzisiejszej notki, ale przez cały ten czas jakoś nie mogłam się zmobilizować
do pisania. Może dlatego, że wrażenia mam jakby nieskonkretyzowane...
Może nie
jestem wystarczająco dużym fanem Florence. Jestem przekonana, że stopień „fanowatości”
zmienia odbiór tej pozycji; dla mnie wiele rzeczy było zbyt chaotycznych. Czas
wymykał się spod kontroli, mknął w przód i wracał, nie podając konkretnych dat,
a jedynymi odwołaniami czasowi były powstające piosenki , albumy, teledyski.
Niestety, dopiero pod koniec odkryłam z tyłu książki spis tych wszystkich
wydarzeń z podanymi datami. Nie wiem dlaczego przeoczyłam je wcześniej; nie ma
też spisu treści, który naprawiłby moje niedopatrzenie. Gdybym wiedziała, że
taki spis jest, musiałabym w nim umiejscowić drugą zakładkę, by zaglądać co
chwila i upewniać się, w którym roku właśnie jestem. Do tego gdzieniegdzie
znajdowały się dziwne błędy; nie literówki, ale złe formy gramatyczne.
Zasadniczo
napisana jest jako prosta, łatwa i przyjemna pozycja, w takim amerykańskim
stylu; jakby całą historię opowiadała ci twoja kumpela, wrzucając tu i tam
własne komentarze a propos wydarzeń u waszych wspólnych znajomych. Raczej nie
należy się spodziewać wyjątkowej głębi czy baśniowości. Wydaje mi się, że
autorka nie potrafi malować słowem, albo po prostu nie miała takiego zamiaru.
Niektóre teksty są przekoloryzowane, ale to również – nie wiem czy słusznie – złożyłabym
na karb „amerykańskiego” stylu.
Trochę się
podczas lektury pośmiałam, różne ciekawostki czytałam Bartkowi na głos –
ogólnie lektura była zabawną, wakacyjną przyjemnością. I jako taką polecam dla wszystkich
fanów (nie tylko tych z pierwszych koncertowych rzędów) Florence + The Machine.