Uwielbiam
baśnie. A gdy tylko ukazała się pierwsza książka z serii Baśnie Świata
wydawnictwa Media Rodzina (był to „Żółty Smok”), zakochałam się w tej serii.
Jedyne,
czego bym pragnęła, to aby wszystkie tomy były równie grube jak pierwszy. Im
więcej baśni, tym lepiej.
Japońskich
baśni jest 21, a wiele z nich uroczo znajomych; przypominają mi Kopciuszka,
Szklaną Górę – w całości, albo jedynie we fragmentach. Ale nawet w tych
podobnie brzmiących historiach, których motywy są znajome, szczegóły są wciąż
interesujące i przyciągają uwagę. Chciałabym też zaznaczyć za autorem, że „nie
jest to bezpośrednie tłumaczenie – raczej nowa interpretacja oparta wyłącznie
na oryginalnych japońskich źródłach”.
Chociaż
chciałabym, aby ktoś mi wyjaśnił, o co tak dokładnie chodziło w pierwszej z
nich. Czegoś w zakończeniu poważnie nie rozumiem.
Zachwycając
się samymi baśniami, nie mogę nie wspomnieć o graficznej stronie książki, a
jest ona (podobnie jak pozostałe zbiory baśni z cyklu) przepięknie wydana i
ilustrowana. Przyjemnie jest na nią patrzeć – co robię właśnie w tej chwili.
A
same baśnie to w większości podróże. Do Ogrodu Niebios, do Krainy Zmarłych, do
innych królestw, na Bezpowrotną Górę, albo wyspy potworów. Z 21 baśni, chyba
tylko w trzech wędrówka przez świat (światy) nie była ważnym elementem
historii. Dlatego będzie to pierwsza z podróży na kraniec świata.
Notka króciuteńka, ale cóż pisać o baśniach… Kto lubi (i nie ma sporego zbioru
japońskich baśni, co by nie wzdychał co chwila, mówiąc, że już to zna; no,
chyba, że lubi szukać różnic w tych samych historiach), niech spróbuje.
Co do tytułu notki, Mukashi banashi to podobno baśnie po
japońsku, inaczej opowieści o tym jak to było dawno dawno temu i działo się
hen, za górami, za lasami. Tak twierdzi autor, a ja nie mam powodu mu nie
wierzyć.