Jak prawdziwa fanka Pratchetta, oczekiwałam (polskiej) premiery
jego najnowszej (pomijając te nieprzetłumaczone) książki z wypiekami na twarzy
i zastanawiałam się, jaka będzie. Prawdopodobnie spodziewałam się innej.
Nigdy nie czytałam książek Baxtera, więc nie wiem, ile
Baxtera widać w ich wspólnej książce. Pratchett jest wyraźnie widoczny, a w
samej książce dostrzegam więcej tego, co przy Świecie Dysku nazywam drugą
warstwą.
Bo ze Światem Dysku miałam tak (może ze względu na wiek,
może nie), że za pierwszym razem zwróciłam uwagę w większej mierze na świetny
humor, inteligencję i wiedzę autora. Za drugim razem, albo może wtedy, gdy już
się oswoiłam z tym charakterystycznym stylem, zauważyłam i zauważam ciepłą
mądrość, która ma zamiar nauczyć nas czegoś w trakcie lektury, niezależnie od
naszych chęci. Zazwyczaj prostych,
ważnych, ludzkich rzeczy. To właśnie druga warstwa, i głównie druga warstwa
wypełniała dla mnie „Długą Ziemię”, na równi z alternatywnymi Ziemiami.
Jest to dla mnie książka, która, choć wieloma miejscami
zabawna, rodzi pytania. Stawia ich zdecydowanie więcej niż odpowiedzi, niektóre
otwarcie pozostawione na bocznych torach, inne jako kontynuację naszych myśli.
Akcja być może toczy się wolno; równie ostrożnie, jak ja czytałam książkę, ale
dużo nad nią myślałam. Ciekawiło mnie, do czego dążyli autorzy. Co chcieli
pokazać. Myślę, że to mądra książka, choć może nie porywająca, i warto podumać nad
znalezionymi w niej pytaniami. Możliwe, że gdyby na okładce nie widniało
nazwisko Pratchetta, nie czytałabym jej z takim skupieniem; możliwe, ale nie
mogę też wykluczyć, że zainteresowałabym się jej treścią dokładnie tak samo. Porusza
ten tak intrygujący mnie temat jakim jest ludzkie społeczeństwo. Mówi o nas samych.
Wiele pomysłów i wiele stawianych pytań było dla mnie
ciekawych, nawet jeśli często już o tych pytaniach myślałam, przynajmniej niektórych. Co do konkretnych
przykładów (na ile mogą być konkretne nie odwołując się do treści książki, co
przyjęłam sobie za zasadę na blogu)„Długa Ziemia” przedstawia ciekawy pomysł na
wyjaśnienie pochodzenia różnych legend i mitów, nawet jeśli chciałabym, aby był
prawdą co najwyżej w połowie. Pomysł z jednej strony podobał mi się i
zaintrygował, z drugiej żałowałabym, gdybym musiała tak zwyczajnie – w taki „science-fictionowy”
sposób rozwiać swoje romantyczne wyobrażenia baśni.
Jeśli ktoś szuka akcji i przygody, albo dużej dawki
Pratchettowego humoru, to pomimo jego obecności nie będzie to najwłaściwsza
pozycja. Natomiast jeśli ktoś pragnąłby sobie spokojnie pomyśleć o ludzkości, a
jednocześnie nie spodziewa się po książce objawienia, to polecam. Jest przyjemna,
ciepła i spokojna. Ciekawa.
Oczywiście, ze swoim przyrodniczym spaczeniem, musiałam
dojrzeć coś jeszcze. W pewnym momencie bohater opowiada, jak nauczył się rozpoznawać różne
rośliny lecznicze, w tym chininę (str. 48 polskiego wydania, gdyby ktoś pytał),
w alternatywnym świecie, który zasadniczo odbiega od naszego tylko
nieistnieniem ludzi. I moja myśl, a właściwie dwie: po co mu w tym innym
świecie w Ameryce Północnej chinina? I co robi drzewo chinowe na szerokości geograficznej
Madison? Uspokoiła mnie kolejna myśl, że chinina służyła mu nie przeciwko malarii, a jako środek przeciwgorączkowy i przeciwzapalny; nie tłumaczy to jednak obecności drzewa chinowego. Stąd tylko pół kroku dzieliło mnie od rozważań a propos ludzkich
pasożytów (i nie tylko pasożytów) przyniesionych ze sobą, ich wpływu na środowisko, i
snucia eksperymentalnych wizji widowiskowych katastrof ekologicznych.
Lubię sobie pomyśleć.