wtorek, 22 stycznia 2013

Więcej światów

Długa Ziemia, Terry Pratchett i Stephen Baxter


Jak prawdziwa fanka Pratchetta, oczekiwałam (polskiej) premiery jego najnowszej (pomijając te nieprzetłumaczone) książki z wypiekami na twarzy i zastanawiałam się, jaka będzie. Prawdopodobnie spodziewałam się innej.
Nigdy nie czytałam książek Baxtera, więc nie wiem, ile Baxtera widać w ich wspólnej książce. Pratchett jest wyraźnie widoczny, a w samej książce dostrzegam więcej tego, co przy Świecie Dysku nazywam drugą warstwą.
Bo ze Światem Dysku miałam tak (może ze względu na wiek, może nie), że za pierwszym razem zwróciłam uwagę w większej mierze na świetny humor, inteligencję i wiedzę autora. Za drugim razem, albo może wtedy, gdy już się oswoiłam z tym charakterystycznym stylem, zauważyłam i zauważam ciepłą mądrość, która ma zamiar nauczyć nas czegoś w trakcie lektury, niezależnie od naszych chęci.  Zazwyczaj prostych, ważnych, ludzkich rzeczy. To właśnie druga warstwa, i głównie druga warstwa wypełniała dla mnie „Długą Ziemię”, na równi z alternatywnymi Ziemiami.
Jest to dla mnie książka, która, choć wieloma miejscami zabawna, rodzi pytania. Stawia ich zdecydowanie więcej niż odpowiedzi, niektóre otwarcie pozostawione na bocznych torach, inne jako kontynuację naszych myśli. Akcja być może toczy się wolno; równie ostrożnie, jak ja czytałam książkę, ale dużo nad nią myślałam. Ciekawiło mnie, do czego dążyli autorzy. Co chcieli pokazać. Myślę, że to mądra książka, choć może nie porywająca, i warto podumać nad znalezionymi w niej pytaniami. Możliwe, że gdyby na okładce nie widniało nazwisko Pratchetta, nie czytałabym jej z takim skupieniem; możliwe, ale nie mogę też wykluczyć, że zainteresowałabym się jej treścią dokładnie tak samo. Porusza ten tak intrygujący mnie temat jakim jest ludzkie społeczeństwo. Mówi o nas samych.
Wiele pomysłów i wiele stawianych pytań było dla mnie ciekawych, nawet jeśli często już o tych pytaniach myślałam, przynajmniej niektórych. Co do konkretnych przykładów (na ile mogą być konkretne nie odwołując się do treści książki, co przyjęłam sobie za zasadę na blogu)„Długa Ziemia” przedstawia ciekawy pomysł na wyjaśnienie pochodzenia różnych legend i mitów, nawet jeśli chciałabym, aby był prawdą co najwyżej w połowie. Pomysł z jednej strony podobał mi się i zaintrygował, z drugiej żałowałabym, gdybym musiała tak zwyczajnie – w taki „science-fictionowy” sposób rozwiać swoje romantyczne wyobrażenia baśni.
Jeśli ktoś szuka akcji i przygody, albo dużej dawki Pratchettowego humoru, to pomimo jego obecności nie będzie to najwłaściwsza pozycja. Natomiast jeśli ktoś pragnąłby sobie spokojnie pomyśleć o ludzkości, a jednocześnie nie spodziewa się po książce objawienia, to polecam. Jest przyjemna, ciepła i spokojna. Ciekawa.

Oczywiście, ze swoim przyrodniczym spaczeniem, musiałam dojrzeć coś jeszcze. W pewnym momencie bohater opowiada, jak nauczył się rozpoznawać różne rośliny lecznicze, w tym chininę (str. 48 polskiego wydania, gdyby ktoś pytał), w alternatywnym świecie, który zasadniczo odbiega od naszego tylko nieistnieniem ludzi. I moja myśl, a właściwie dwie: po co mu w tym innym świecie w Ameryce Północnej chinina? I co robi drzewo chinowe na szerokości geograficznej Madison? Uspokoiła mnie kolejna myśl, że chinina służyła mu nie przeciwko malarii, a jako środek przeciwgorączkowy i przeciwzapalny; nie tłumaczy to jednak obecności drzewa chinowego. Stąd tylko pół kroku dzieliło mnie od rozważań a propos ludzkich pasożytów (i nie tylko pasożytów) przyniesionych ze sobą, ich wpływu na środowisko, i snucia eksperymentalnych wizji widowiskowych katastrof ekologicznych.
Lubię sobie pomyśleć.

sobota, 12 stycznia 2013

Opisy jak rajskie ptaki

Wieki Światła, Ian R. MacLeod


Pierwszy raz czytałam Wieki Światła pięć, albo sześć lat temu. Była pierwszą powieścią z serii Uczta Wyobraźni, którą wzięłam do ręki i chyba pierwszą steampunkową powieścią, którą przeczytałam (tak, jak przywykliśmy definiować steampunk).
W pięknej, smutnej historii nie chodzi o fantastykę. W skomplikowanych opisach, w zdaniach skomponowanych niełatwym językiem, chodzi o ludzi. Wszystko, co zostało opisane, jest może wyraźniejsze, może kontury rzeczywistości boleśnie kłują w oczy, ale opowiada o nas samych. Opisy w „Wiekach Światła” są jak rajskie ptaki, ale istnieje też prawda o przemianach. Czy coś się zmienia? Ile? Dlaczego tak mało? Czemu wracamy w dobrze znane, wytarte szlaki? Ilu ludzi pożąda nie zmian, a zamiany ról dla siebie samych? Czy reszta pozostaje ze zdruzgotanymi marzeniami?
Czegoś mi jednak zabrakło. Przy tym drugim czytaniu, być może bardziej świadoma i inaczej oczytana niż przy pierwszym, wczytując się w opisy Easterlies, widziałam obrazy z zupełnie innej książki, obrazy, których Ian MacLeod nie opisał, chociaż rozpoczynał, wspominał… i nie docierał tak daleko. Dlatego, jeśli chcecie poznać mroczny obraz londyńskiego East Endu przemysłowej Anglii, sięgnijcie po „Mieszkańców Otchłani” Jacka Londona.
Myślę, że Robert, bohater „Wieków Światła” miał dużo szczęścia w Easterlies; sam także to dostrzega, nie sądzę jednak, by Easterlies różniło się zasadniczo od East Endu – i sądzę, że autor uważa tak samo, czasem do tego nawiązując. Nawiązuje – i cofa się przed zbyt dosadnym obrazem biedy i głodu.
Jack London nie cofnął się, choć jego reportaż nie ma ogonów rajskich ptaków, które u MacLeoda prowadzą przez wrażliwy, ostry świat nas samych.

niedziela, 6 stycznia 2013

1493. Odpowiedzi Charlesa C. Manna




Bardzo miłą i pozytywną wiadomością przedświąteczną okazał się mail od Charlesa Manna, autora „1493. Świat po Kolumbie”, który odpisał na moje pytania dotyczące tej książki, o której pisałam tutaj. Na swojej stronie (http://charlesmann.org) zachęca do kontaktu w sprawie swoich książek, z czego właśnie postanowiłam skorzystać; jak się okazuje, z pozytywnym skutkiem. Chciałam się podzielić tą korespondencją z wami. W tym celu rozwinęłam swoje wypowiedzi, żeby było widać, co konkretnie mnie zainteresowało i dlaczego.

1. Banany spędzają mi sen z powiek od jakiegoś czasu. Dokładnie od przeczytania „Duchów dżungli” Janusza Kaszy, ale to opowieść na jakąś inną chwilę. W każdym razie od tego czasu wiem, że banany oryginalnie pochodzą z południowo-wschodniej Azji, choć wiedza moja o bananach jest ułomna. W rozdziale „Dwa pomniki” pojawia się informacja, że na Hispanioli (Karaiby) pojawiły się wraz z Europejczykami afrykańskie banany. W rozdziale drugim „Wybrzeże tytoniowe” pojawia się zaś następujący fragment: „Dla Indian ugory były czymś w rodzaju komunalnego spichlerza, gdzie rosły sobie w naturalny sposób różne użyteczne rośliny, w tym (…) jadalne warzywa (dzikie banany i sałata)”.

C.M.: Rzeczywiście uważa się, że banany pochodzą z południowo-wschodniej Azji, ale były przez długi czas uprawiane w Afryce. Pierwsze banany przywiezione do Ameryk pochodziły z Afryki, prawdopodobnie poprzez Wyspy Kanaryjskie, gdzie już wtedy rosły. Natomiast odnośnik do bananów w drugim rozdziale musi być jakąś pomyłką, której nie mogę znaleźć w mojej książce, lub nie zrozumiałem cię dokładnie.

Chyba będę musiała wykonać swoje kalekie tłumaczenie i wysłać jeszcze raz maila, bo „dziki banan” będzie mnie teraz tak samo niepokoił jak wcześniej banany ogólnie.

2. W przypisie w rozdziale 2 „Wybrzeże tytoniowe” (w polskim wydaniu będzie to strona 76), znajduje się taka uwaga: „W ostatnich latach dzięki zaawansowanym technikom naukowcom udało się w warunkach laboratoryjnych udomowić gatunki, z którymi dotychczas było to niemożliwe; najbardziej znanym przykładem jest tu srebrny lis”. Tak się składa, że czytałam w National Geographic artykuł na temat tych osławionych srebrnych lisów (polska i angielska wersja tego artykułu). I moją główną myślą, czytając powyższy przypis, było: jakie zaawansowane techniki? Jakie warunki laboratoryjne? To lisy. W klatkach na fermie.

C. M.: Hodowcy lisów nie używali zaawansowanej techniki według współczesnych standardów, ale jest to zaawansowana technika w porównaniu do norm w przeszłości. Rozumiem to w ten sposób, że stosowali sztuczną inseminację kontrolując rozród zwierząt oraz pomiary zwierząt, aby określić, kiedy mają ruję, i tak dalej. Nic z tego nie mogłoby być dokonane z łatwością w przeszłości.

3. Nie wiem czy moje poszukiwania nazwy dżdżownic mogą być w jakikolwiek sposób interesujące, natomiast utknęłam na początku wspomnianego już drugiego rozdziału z odmianami „ziemną i czerwoną”, aż znalazłam, że to Lumbricus terrestris i Lumbricus rubellus. W sprawie tej drugiej jeszcze się upewniałam u autora. Sedno pytania jest jednak ciekawsze.
„Przybywszy do Jamestown w 1610 roku, Rolfe ubłagał kapitana statku, aby przywiózł mu trochę nasion N.tabacum z Trynidadu i Wenezueli. (…) Statki z Londynu coraz częściej zawijały do Jamestown i zabierały baryłki pełne zrolowanych liści. (…) Aby kompensować ten ciężar, marynarze wyrzucali na brzeg kamienie, żwir i ziemię zabrane z Anglii jako balast.
Niemal na pewno w ziemi, a przypuszczalnie również w bryłach korzeniowych sprowadzanych do osady roślin znajdowały się obie wymienione odmiany dżdżownic.”
Tu – teraz widzę to wyraźnie, stąd uważny wybór cytatu, abyście zobaczyli to równie wyraźnie – sformułowanie „sprowadzanych do osady roślin” naprowadziło mnie na zły trop. Zrozumiałam, a długo siedziałam nad dwiema stronami tekstu, że dżdżownice z Europy przywędrowały do Jamestown z Trynidadu i Wenezueli, co było absolutną nielogicznością. Ale przecież żadne inne rośliny nie były „sprowadzane do osady”.

C.M.: Co w książce (po angielsku) jest napisane, to, że dżdżownice pojawiły się w balaście z europejskich statków, a nie w sadzonkach tytoniu z Trynidadu.

Cóż, rzeczywiście. Jak teraz na to patrzę, wydaje mi się to oczywiste.
Zapytałam mojego korespondenta o zgodę na umieszczenie jego odpowiedzi na blogu, na co – co widzicie – wyraził zdanie, poprosił jednak, żebym zaznaczyła, że przeprasza, że odpowiedź zajęła mu tak długo (miesiąc). Ponieważ pytania były, jakie były, potrzebował czasu, aby  na nie odpowiedzieć. 
Sprawił mi dużą frajdę, odpisując i wyjaśniając moje wątpliwości. Cieszę się, że mogę się tym podzielić.