Oraz link
do opinii, która mnie zainspirowała do poniższej notki: W ponurych barwach
Tym razem najpierw pozwolę sobie
na dygresję. Właśnie zaczęto wydawać wznowienie cyklu, póki co widziałam, że
wydano dwa pierwsze tomy w nowej oprawie. I tu owa dygresja: żałuję, że nie
mam pieniędzy, które pozwoliłyby mi kupować książki po raz drugi tylko
dlatego, żeby mieć ładnie oprawione wydanie. No trudno. Poczekam na przepiękną
twardą oprawę i zażyczę sobie na prezent.
Wpadłam na lubimyczytac.pl
przypadkiem na powyższą recenzję i się okropnie oburzyłam na autora, że aż
postanowiłam przeczytać książkę raz jeszcze i skontrować opinię. Cykl czytałam
niemal cały – do ósmego tomu włącznie, dziewiąty i dziesiąty kupiłam niedawno i
planowałam czytać całość jeszcze raz, żeby dogonić subtelności i zawiłości
akcji w tych ostatnich tomach. Teraz jestem na świeżo po lekturze „Ogrodów
Księżyca”, co by wrażenie z całego cyklu nie mieszało się z tym, które można
mieć dopiero po pierwszym tomie.
A recenzja rozemocjonowała mnie
od samego początku:
„Malazańska
Księga Poległych” to cykl, który osiągnął już miano kultowego w fantastycznym
światku literackim. Z jednej strony trudno się temu dziwić, gdyż dziesięć
opasłych tomiszczy robi wrażenie i zdaje się obiecywać powieść pisaną z
rozmachem i pieczołowitością. Z drugiej jednak, choć powyższe cechy
rzeczywiście charakteryzują „Ogrody Księżyca” otwierające cykl, trudno uniknąć
rozczarowania, jeśli czytelnikowi po książkę sięgającemu zdarzyło się wcześniej
przeczytać na przykład zachwycająco barwną i żywiołową „Pieśń Lodu i Ognia”
Martina. Cały problem z „Ogrodami Księżyca” można bowiem sprowadzić do kwestii
barw – książkę odmalowano z użyciem bardzo ograniczonej, chłodnej i monotonnej
palety kolorów.”
Rozumiem, że można mieć rozmaite
opinie a propos tej samej książki. Ba, akceptuję z łatwością fakt, że coś, co
mi się podobało, nie musi się podobać innym, a nawet zupełnie otwarcie może się
nie podobać wcale. Ale… Ale porównanie do „zachwycająco barwnej i żywiołowej” Pieśni
Lodu i Ognia naprawdę mnie uderzyło. O ile cykl Martina uważam za kawałek
dobrej literatury, to poza masowym wybijaniem zdaje-się-że-głównych bohaterów,
nie jest aż tak znowu oryginalny. Wydaje mi się, że już na tym etapie
recenzji autor ujawnił, że preferuje typ literatury, którego faktycznie
Malazańska Księga Poległych nie spełnia.
„Zdaje się obiecywać” też mnie
rozśmieszyło. Co jak co, ale dbanie o szczegóły, staranność i przemyślenie
całego cyklu (z góry planowanego na 10 tomów) to cechy charakterystyczne tej
powieści.
Natomiast oddaję autorowi
sprawiedliwość, chociaż to, co on uważa za wadę, dla mnie jest zaletą i
przemyślaną techniką literacką, a nie, bo ja wiem, „nieumiejętnością pisania
jak Martin”. Paleta kolorów rzeczywiście jest jednolita, chociaż moim zdaniem
należałoby ją określić jako „jednorodna”.
Z czym mi się kojarzy cały cykl,
nie tylko „Ogrody Księżyca”? Z pustynią, żarem, pyłem zatykającym wyschnięte
usta i oślepiającym słońcem. Nawet, gdy mowa o deszczu. Powyższe skojarzenie –
i jednocześnie jednolita paleta kolorów – odmalowują Imperium Malazańskie,
które takie właśnie jest. Świat widziany oczami imperium przesiąka tym smakiem
i zgrzyta w zębach. Tytuł recenzji, „W ponurych barwach” jest tutaj
zdecydowanie na miejscu. Jest obrazem maszerującej piechoty i zaprawionych w
bojach wodzów.
„Bez
większych ceregieli Erikson wrzuca czytelnika w wir wojny. Brutalnej i surowej,
w której próżno szukać lśniących przebłysków bohaterstwa i chwały (za to bez
problemu znaleźć można przebłyski magii). Powody tego konfliktu także są
boleśnie prozaiczne – wszystkiemu winna jest zachłanność Imperium
Malazańskiego, pod wodzą nowej cesarzowej, dążącego do ciągłego wchłaniania
nowych terytoriów, całych kontynentów, z samej tylko chęci panowania i
posiadania.”
To dość zabawny skrót moim
zdaniem. Jak wiadomo z naszego własnego świata, nic nie napędza gospodarki
lepiej, niż wojna. Imperia mają to do siebie, że aby się utrzymać, z reguły
muszą zdobywać coraz nowe terytoria, czego również można dowiedzieć się z
historii. O wojnie sądzę, że nie jest specjalnie znowu pełna bohaterstwa i
została przedstawiona realistycznie, ale nie jestem w tej kwestii żadną
specjalistką.
Pozwolę sobie opuścić parę
akapitów recenzji… Zresztą, nie zamierzam komentować akcji, to jest coś, co
każdy powinien sam poznać.
„Z tymi
spiskami i intrygami jest jednak pewien problem – ich istnienie jest tajemnicą
jedynie pomiędzy bohaterami książki i tylko dla nich stanowi element
zaskoczenia. Erikson zazwyczaj gra z czytelnikiem w otwarte karty, a wszelkie
niespodziewane wydarzenia wynikają nie bezpośrednio z dotychczasowych poczynań
bohaterów, a z faktu nagłego wyjmowania z rękawa (żeby nie powiedzieć brzydko,
choć byłoby to uzasadnione) zupełnie nowych, dotąd niewystępujących nawet w
napomknieniach, graczy.”
Może jestem głupia, ale dla mnie
nie wszystko było aż tak jasne. Niektóre rzeczy były jedynie podejrzeniami.
Poza tym, moim zdaniem nie można zapominać, ze to dziesięciotomowy cykl, a więc
pierwszy jest zasadniczo zawiązaniem akcji dla kolejnych. Myślę, że pojawiający
się znikąd bohaterowie, to jak ludzie w naszym życiu, których też poniekąd
poznajemy znikąd, gdy już na nich wpadniemy (i spieprzą nasze plany). Na
dokładkę nie zauważyłam przy obecnym czytaniu żadnych postaci, które mogłabym
określić jako „wyskakujące z pudełka”. Wszystko odbyło się całkiem normalnie.
„Tej
nieszczególnie wciągającej gry nie ratują niestety pionki w niej użyte.
Bohaterowie powieści Eriksona to w większości imię i nazwisko, garść skąpo
zarysowanych cech, pokrótce (i nie zawsze) przedstawione i bardzo uproszczone
cele oraz dążenia. Z tak płaskimi postaciami trudno się zżyć, wydobyć z siebie
jakiekolwiek względem nich emocje, z przejęciem ich losami włącznie.
Oczywiście, jest od tej reguły kilka wyjątków, na czele z Kruppem, kryjącym za
zasłoną słusznej tuszy i pocieszności nieprzeciętnie bystry umysł, nie są one
jednak w stanie naprawić złego wrażenia dotyczącego ogółu książkowych
bohaterów.”
To jest wyjątkowo niesprawiedliwy
akapit. Postacie zarysowują się z czasem, gdy lepiej je poznajemy. Wiadomo, że
poznajemy je początkowo pod jakimś kątem, czy w sytuacjach, gdzie trudno się
spodziewać, że dowiemy się o nich wszystkiego. Większość ma
trudną/skomplikowaną przeszłość, nauczyła się nad sobą panować, nie okazując,
co czują, a ci, którzy są bogami, cóż… są bogami. Mają swoje cechy
charakterystyczne i nieprawdą jest, że nie można się z nimi zżyć, ponieważ
osobiście uwielbiam Podpalaczy Mostów. Oraz Toca Młodszego i Ogary Cienia. Nie
jest trudno przejąć się ich losami, wręcz przeciwnie, przeżywałam je bardzo za
pierwszym razem i wciągnęły mnie za drugim, aczkolwiek, wiadomo, znając fabułę,
tym razem dużo większą uwagę skupiłam na szczegółach. Postacie są
charakterystyczne i są ciekawe. A cele i dążenia? Cóż, zmieniają się w trakcie
akcji, jak to ludzie.
Czy kiedyś kogoś poznajemy, nie
jest tak, że na początku też dysponujemy tylko garścią skąpo zarysowanych cech?
Aczkolwiek powyższa ocena autora
wynika zapewne z surowości stylu Eriksona, który nie tworzy zbędnych opisów.
Prostoty nie należy mylić z prostactwem.
„Nie
trzeba zbyt mocno zagłębiać się w książkę, by natrafić na istotne mankamenty.
Pierwszym rzucającym się w oczy jest bardzo wysoki próg wejścia w świat
powieści. Wiele stron trzeba przerzucić, by móc wreszcie zacząć swobodnie się
po nim poruszać. Nie lubię sytuacji, w których pisarz wykazuje się kompletną
niedbałością o czytelnika, czy to podejrzewając go o ubytki w intelekcie i prowadząc
za rękę, coby przypadkiem nie musiał do niczego dochodzić samodzielnie, czy,
jak to zrobił Erikson, wrzucając na głęboką wodę i zupełnie nie zawracając
sobie głowy umieszczeniem choćby obietnicy stałego lądu na horyzoncie.”
Nie ma tu śladu niedbałości.
Wysoki próg? Nie wiesz, autorze recenzji, co cię czeka w kolejnych tomach. To
nie jest prosta książka. To nie jest prosty cykl. Od niektórych rzeczy – jak
pamiętam moje pierwsze wrażenia – niemalże mózg staje w poprzek, aczkolwiek
dzieje się to w późniejszych tomach. Wchodzimy w wojnę prowadzoną przez
imperium. Trudno, żeby Erikson opowiedział nam wszystko od A do Z. Zwyczajnie,
wydaje mi się, że autor tego tekstu powinien zostać przy prostszych cyklach.
Przy Martinie. Przy… niech chwilę pomyślę. O, „Mieczu Prawdy” Goodkinda,
aczkolwiek pewnie uzna, że tłumaczenia po czasie są zupełnie niepotrzebne. A trylogia
„Eden” Harrisona powinna go zainteresować. To kolejna z moich ulubionych
książek.
Dla mnie historia nie była za
trudna. Była wymagająca, owszem. Nie jest to czytadło na czas jazdy pociągiem,
z historią łatwą i zajmującą na 4 godziny, która wypada ci z głowy tuż po
wyjściu na peron. Nigdy nie poruszam się też do końca swobodnie – nie wiem,
skąd to uczucie u autora. Trzeba się skupiać, ale detale zachwycają
starannością i dopracowaniem. Poza tym, nie można czytać tylko prostych
książek, prawda?
Niniejszym chcę też zaznaczyć, że
rozpoczęcie książki „w środku” akcji było celowym zabiegiem autora, o czym
poinformował on w jednym z wywiadów. W którym, nie pomnę. Ot, wszystko ma swój
cel. Może się nie podobać, ale nie jest niedbałością. Jak już wspomniałam,
niedbałość jest chyba jedyną rzeczą, której po prostu nie można mu zarzucić. Wiele
innych rzeczy jest jedynie sprawą gustu między mną a autorem recenzji.
„Jak już
zostało powiedziane we wstępie, „Ogrodom Księżyca” nie można odmówić rozmachu.
Mnogość bohaterów, bytów nadprzyrodzonych, ras ludzkich i nieludzkich, miejsc i
wydarzeń, ciekawe spojrzenie na magię, historia sięgająca nawet nie tysiące, a
dziesiątki tysięcy lat wstecz – wszystko to może zachwycać i intrygować, a
przede wszystkim sprawia, że książkę trudno nazwać jednoznacznie złą. Ciekawe
tło nie ratuje jednak pozbawionej głębi i często zwyczajnie nudnej fabuły, nie
nadaje wielopłaszczyznowości kartonowym bohaterom. Nie znaczy to jednak, że
zamierzam zakończyć swoją przygodę z „Malazańską Księgą Poległych” na pierwszym
tomie. Erikson zasługuje na kolejną szansę, chociażby przez sam fakt
rozbudzenia we mnie ciekawości historią i dalszymi losami wykreowanego przez
siebie świata.”
Ciekawe, jakim cudem udało mu się
rozbudzić ciekawość z tak nudnymi postaciami…
Początkowo zamierzałam napisać
dużo więcej w tej notce, ale musiałabym się odwoływać do dalszych,
przeczytanych przeze mnie tomów. Chęć skupienia się tylko na „Ogrodach księżyca”,
aby uniknąć niesprawiedliwości, spowodowała dla odmiany nadmierną rezerwę,
której nie chcę przekraczać.
Uważam, że żołnierz-saper z
nadpalonymi i rozbitymi skrzypcami na plecach, z nadzwyczajną intuicją do
odpowiednika tarota (który w świecie, gdzie reprezentanci kart mieszają się do
losów świata, ma zdecydowanie większe znaczenie niż zwyczajna wróżba), Ascendenty
(parafrazując: dróg do ascendencji jest wiele, niektóre bardziej subtelne)
mieszające się do życia śmiertelników i śmiertelnicy mieszający się do życia
Ascendentów; czy z kolei Tiste Andii, nieśmiertelna rasa ciemności, których
władca szuka sposobu na zainteresowanie i rozbudzenie ciekawości swoich kuzynów
i poddanych (czy bowiem jest coś gorszego, gdy dusza umiera, a ciało żyje
dalej? W tej książce jednak znalazłabym parę przykładów bardziej rozpaczliwego
końca) , nie są postaciami kartonowymi. Pierwszy tom jest wstępem, niezbędnym,
byśmy mieli szansę nadążyć za tym, co dalej. Życie, Ascendenty i zwyczajne
ludzkie decyzje tworzą bowiem skomplikowany wzór.
Szkoda, że autorowi nie spodobała
się książka, którą tak polubiłam. To jeden z moich ulubionych cykli fantasy. Zadałam
sobie trud zerknięcia do biblioteczki autora (zdaję sobie sprawę, że autor jest
kobietą, ale przyjęłam taki bezosobowy sposób pisania o niej przez cały ten
dłużący się tekst, więc niech już tak pozostanie) i zdziwiłam się. Wysoko
ocenia książki, które również sobie cenię i są trudne. Myślę jednak, że nie
pasuje mu forma pełna pyłu, krwi i żmudnej walki z losem. Z tego co widzę, nie
czytał książek Glena Cooka, – spodziewam się, że Czarna Kompania zostałaby
równie marnie oceniona jak „Ogrody Księżyca”. Chociaż, kto wie? Może kolejne
tomy uzna za wciągające? Wiem, że przy kolejnych tomach „Ogrody Księżyca” mogą
się wydawać słabszą książką. Jednak jest to pierwsza powieść i wprowadzenie. I
jest dobra. A że się nie spodobała? Cóż, gdyby wszystkim podobało się to samo, byłoby nudno. Wierzę, że może się nie podobać. Ale proszę nie zarzucać Eriksonowi niedbalstwa, on wszystko zaplanował!
Dla fanów twórczości Glena Cooka
taka oto zachęta: Erikson bardzo ceni sobie twórczość Cooka, zadedykował mu
którąś ze swoich książek, oraz gdzieś – natknęłam się na to chyba w zbiorze
opowiadań, którego obecnie przy sobie nie mam, będąc na wakacjach – uzupełnię tę
informację jak wrócę, - wspomniał, że Cook miał duży wpływ na jego własną
twórczość. Myślę, że coś w tym jest… Chociaż przekonam się naprawdę dopiero po
przeczytaniu Kronik Imperium Grozy, których trzy pierwsze opowieści zebrane w
jednym tomie, „Okrutny Wiatr”, już na mnie czekają.
Mnie w „Ogrodach Księżyca”
pociągała do czytania dalszych tomów obietnica. Złożoności fabuły, intryg
wewnątrz intryg, wydarzeń, których nie można się spodziewać. Uwielbiam wszelkie
wiersze i fragmenty, które rozpoczynają rozdziały, a pochodzą ze świata, gdzie
istnieje Malaz i Genabackis. Pociągała jednorodność, pociągała surowość i
prostota w stylu pisania, odgłos żołnierskich butów przemierzających równiny, smak
pyłu na ustach i piasku w oczach, oraz poszukiwania wartości i cnot tam, gdzie
nie miały prawa przetrwać. Ludzie szukający drogi do ascendencji i Ascendenty
pozbawiane władzy przez ludzi. Spryt, inteligencja, a równie bardzo
przerażająca dbałość Stevena Eriksona zarówno o szczegóły jak i całą, złożoną, historię.