poniedziałek, 29 października 2012

Zaopiniować opinię, czyli Malazańska Księga Poległych




Oraz link do opinii, która mnie zainspirowała do poniższej notki: W ponurych barwach


Tym razem najpierw pozwolę sobie na dygresję. Właśnie zaczęto wydawać wznowienie cyklu, póki co widziałam, że wydano dwa pierwsze tomy w nowej oprawie. I tu owa dygresja: żałuję, że nie mam pieniędzy, które pozwoliłyby mi kupować książki po raz drugi tylko dlatego, żeby mieć ładnie oprawione wydanie. No trudno. Poczekam na przepiękną twardą oprawę i zażyczę sobie na prezent.
Wpadłam na lubimyczytac.pl przypadkiem na powyższą recenzję i się okropnie oburzyłam na autora, że aż postanowiłam przeczytać książkę raz jeszcze i skontrować opinię. Cykl czytałam niemal cały – do ósmego tomu włącznie, dziewiąty i dziesiąty kupiłam niedawno i planowałam czytać całość jeszcze raz, żeby dogonić subtelności i zawiłości akcji w tych ostatnich tomach. Teraz jestem na świeżo po lekturze „Ogrodów Księżyca”, co by wrażenie z całego cyklu nie mieszało się z tym, które można mieć dopiero po pierwszym tomie.
A recenzja rozemocjonowała mnie od samego początku:
Malazańska Księga Poległych” to cykl, który osiągnął już miano kultowego w fantastycznym światku literackim. Z jednej strony trudno się temu dziwić, gdyż dziesięć opasłych tomiszczy robi wrażenie i zdaje się obiecywać powieść pisaną z rozmachem i pieczołowitością. Z drugiej jednak, choć powyższe cechy rzeczywiście charakteryzują „Ogrody Księżyca” otwierające cykl, trudno uniknąć rozczarowania, jeśli czytelnikowi po książkę sięgającemu zdarzyło się wcześniej przeczytać na przykład zachwycająco barwną i żywiołową „Pieśń Lodu i Ognia” Martina. Cały problem z „Ogrodami Księżyca” można bowiem sprowadzić do kwestii barw – książkę odmalowano z użyciem bardzo ograniczonej, chłodnej i monotonnej palety kolorów.”
Rozumiem, że można mieć rozmaite opinie a propos tej samej książki. Ba, akceptuję z łatwością fakt, że coś, co mi się podobało, nie musi się podobać innym, a nawet zupełnie otwarcie może się nie podobać wcale. Ale… Ale porównanie do „zachwycająco barwnej i żywiołowej” Pieśni Lodu i Ognia naprawdę mnie uderzyło. O ile cykl Martina uważam za kawałek dobrej literatury, to poza masowym wybijaniem zdaje-się-że-głównych bohaterów, nie jest aż tak znowu oryginalny. Wydaje mi się, że już na tym etapie recenzji autor ujawnił, że preferuje typ literatury, którego faktycznie Malazańska Księga Poległych nie spełnia.
„Zdaje się obiecywać” też mnie rozśmieszyło. Co jak co, ale dbanie o szczegóły, staranność i przemyślenie całego cyklu (z góry planowanego na 10 tomów) to cechy charakterystyczne tej powieści.
Natomiast oddaję autorowi sprawiedliwość, chociaż to, co on uważa za wadę, dla mnie jest zaletą i przemyślaną techniką literacką, a nie, bo ja wiem, „nieumiejętnością pisania jak Martin”. Paleta kolorów rzeczywiście jest jednolita, chociaż moim zdaniem należałoby ją określić jako „jednorodna”.
Z czym mi się kojarzy cały cykl, nie tylko „Ogrody Księżyca”? Z pustynią, żarem, pyłem zatykającym wyschnięte usta i oślepiającym słońcem. Nawet, gdy mowa o deszczu. Powyższe skojarzenie – i jednocześnie jednolita paleta kolorów – odmalowują Imperium Malazańskie, które takie właśnie jest. Świat widziany oczami imperium przesiąka tym smakiem i zgrzyta w zębach. Tytuł recenzji, „W ponurych barwach” jest tutaj zdecydowanie na miejscu. Jest obrazem maszerującej piechoty i zaprawionych w bojach wodzów.
Bez większych ceregieli Erikson wrzuca czytelnika w wir wojny. Brutalnej i surowej, w której próżno szukać lśniących przebłysków bohaterstwa i chwały (za to bez problemu znaleźć można przebłyski magii). Powody tego konfliktu także są boleśnie prozaiczne – wszystkiemu winna jest zachłanność Imperium Malazańskiego, pod wodzą nowej cesarzowej, dążącego do ciągłego wchłaniania nowych terytoriów, całych kontynentów, z samej tylko chęci panowania i posiadania.”
To dość zabawny skrót moim zdaniem. Jak wiadomo z naszego własnego świata, nic nie napędza gospodarki lepiej, niż wojna. Imperia mają to do siebie, że aby się utrzymać, z reguły muszą zdobywać coraz nowe terytoria, czego również można dowiedzieć się z historii. O wojnie sądzę, że nie jest specjalnie znowu pełna bohaterstwa i została przedstawiona realistycznie, ale nie jestem w tej kwestii żadną specjalistką.
Pozwolę sobie opuścić parę akapitów recenzji… Zresztą, nie zamierzam komentować akcji, to jest coś, co każdy powinien sam poznać.
„Z tymi spiskami i intrygami jest jednak pewien problem – ich istnienie jest tajemnicą jedynie pomiędzy bohaterami książki i tylko dla nich stanowi element zaskoczenia. Erikson zazwyczaj gra z czytelnikiem w otwarte karty, a wszelkie niespodziewane wydarzenia wynikają nie bezpośrednio z dotychczasowych poczynań bohaterów, a z faktu nagłego wyjmowania z rękawa (żeby nie powiedzieć brzydko, choć byłoby to uzasadnione) zupełnie nowych, dotąd niewystępujących nawet w napomknieniach, graczy.”
Może jestem głupia, ale dla mnie nie wszystko było aż tak jasne. Niektóre rzeczy były jedynie podejrzeniami. Poza tym, moim zdaniem nie można zapominać, ze to dziesięciotomowy cykl, a więc pierwszy jest zasadniczo zawiązaniem akcji dla kolejnych. Myślę, że pojawiający się znikąd bohaterowie, to jak ludzie w naszym życiu, których też poniekąd poznajemy znikąd, gdy już na nich wpadniemy (i spieprzą nasze plany). Na dokładkę nie zauważyłam przy obecnym czytaniu żadnych postaci, które mogłabym określić jako „wyskakujące z pudełka”. Wszystko odbyło się całkiem normalnie.
„Tej nieszczególnie wciągającej gry nie ratują niestety pionki w niej użyte. Bohaterowie powieści Eriksona to w większości imię i nazwisko, garść skąpo zarysowanych cech, pokrótce (i nie zawsze) przedstawione i bardzo uproszczone cele oraz dążenia. Z tak płaskimi postaciami trudno się zżyć, wydobyć z siebie jakiekolwiek względem nich emocje, z przejęciem ich losami włącznie. Oczywiście, jest od tej reguły kilka wyjątków, na czele z Kruppem, kryjącym za zasłoną słusznej tuszy i pocieszności nieprzeciętnie bystry umysł, nie są one jednak w stanie naprawić złego wrażenia dotyczącego ogółu książkowych bohaterów.”
To jest wyjątkowo niesprawiedliwy akapit. Postacie zarysowują się z czasem, gdy lepiej je poznajemy. Wiadomo, że poznajemy je początkowo pod jakimś kątem, czy w sytuacjach, gdzie trudno się spodziewać, że dowiemy się o nich wszystkiego. Większość ma trudną/skomplikowaną przeszłość, nauczyła się nad sobą panować, nie okazując, co czują, a ci, którzy są bogami, cóż… są bogami. Mają swoje cechy charakterystyczne i nieprawdą jest, że nie można się z nimi zżyć, ponieważ osobiście uwielbiam Podpalaczy Mostów. Oraz Toca Młodszego i Ogary Cienia. Nie jest trudno przejąć się ich losami, wręcz przeciwnie, przeżywałam je bardzo za pierwszym razem i wciągnęły mnie za drugim, aczkolwiek, wiadomo, znając fabułę, tym razem dużo większą uwagę skupiłam na szczegółach. Postacie są charakterystyczne i są ciekawe. A cele i dążenia? Cóż, zmieniają się w trakcie akcji, jak to ludzie.
Czy kiedyś kogoś poznajemy, nie jest tak, że na początku też dysponujemy tylko garścią skąpo zarysowanych cech?
Aczkolwiek powyższa ocena autora wynika zapewne z surowości stylu Eriksona, który nie tworzy zbędnych opisów. Prostoty nie należy mylić z prostactwem.
„Nie trzeba zbyt mocno zagłębiać się w książkę, by natrafić na istotne mankamenty. Pierwszym rzucającym się w oczy jest bardzo wysoki próg wejścia w świat powieści. Wiele stron trzeba przerzucić, by móc wreszcie zacząć swobodnie się po nim poruszać. Nie lubię sytuacji, w których pisarz wykazuje się kompletną niedbałością o czytelnika, czy to podejrzewając go o ubytki w intelekcie i prowadząc za rękę, coby przypadkiem nie musiał do niczego dochodzić samodzielnie, czy, jak to zrobił Erikson, wrzucając na głęboką wodę i zupełnie nie zawracając sobie głowy umieszczeniem choćby obietnicy stałego lądu na horyzoncie.”
Nie ma tu śladu niedbałości. Wysoki próg? Nie wiesz, autorze recenzji, co cię czeka w kolejnych tomach. To nie jest prosta książka. To nie jest prosty cykl. Od niektórych rzeczy – jak pamiętam moje pierwsze wrażenia – niemalże mózg staje w poprzek, aczkolwiek dzieje się to w późniejszych tomach. Wchodzimy w wojnę prowadzoną przez imperium. Trudno, żeby Erikson opowiedział nam wszystko od A do Z. Zwyczajnie, wydaje mi się, że autor tego tekstu powinien zostać przy prostszych cyklach. Przy Martinie. Przy… niech chwilę pomyślę. O, „Mieczu Prawdy” Goodkinda, aczkolwiek pewnie uzna, że tłumaczenia po czasie są zupełnie niepotrzebne. A trylogia „Eden” Harrisona powinna go zainteresować. To kolejna z moich ulubionych książek.
Dla mnie historia nie była za trudna. Była wymagająca, owszem. Nie jest to czytadło na czas jazdy pociągiem, z historią łatwą i zajmującą na 4 godziny, która wypada ci z głowy tuż po wyjściu na peron. Nigdy nie poruszam się też do końca swobodnie – nie wiem, skąd to uczucie u autora. Trzeba się skupiać, ale detale zachwycają starannością i dopracowaniem. Poza tym, nie można czytać tylko prostych książek, prawda?
Niniejszym chcę też zaznaczyć, że rozpoczęcie książki „w środku” akcji było celowym zabiegiem autora, o czym poinformował on w jednym z wywiadów. W którym, nie pomnę. Ot, wszystko ma swój cel. Może się nie podobać, ale nie jest niedbałością. Jak już wspomniałam, niedbałość jest chyba jedyną rzeczą, której po prostu nie można mu zarzucić. Wiele innych rzeczy jest jedynie sprawą gustu między mną a autorem recenzji.
„Jak już zostało powiedziane we wstępie, „Ogrodom Księżyca” nie można odmówić rozmachu. Mnogość bohaterów, bytów nadprzyrodzonych, ras ludzkich i nieludzkich, miejsc i wydarzeń, ciekawe spojrzenie na magię, historia sięgająca nawet nie tysiące, a dziesiątki tysięcy lat wstecz – wszystko to może zachwycać i intrygować, a przede wszystkim sprawia, że książkę trudno nazwać jednoznacznie złą. Ciekawe tło nie ratuje jednak pozbawionej głębi i często zwyczajnie nudnej fabuły, nie nadaje wielopłaszczyznowości kartonowym bohaterom. Nie znaczy to jednak, że zamierzam zakończyć swoją przygodę z „Malazańską Księgą Poległych” na pierwszym tomie. Erikson zasługuje na kolejną szansę, chociażby przez sam fakt rozbudzenia we mnie ciekawości historią i dalszymi losami wykreowanego przez siebie świata.”
Ciekawe, jakim cudem udało mu się rozbudzić ciekawość z tak nudnymi postaciami…
Początkowo zamierzałam napisać dużo więcej w tej notce, ale musiałabym się odwoływać do dalszych, przeczytanych przeze mnie tomów. Chęć skupienia się tylko na „Ogrodach księżyca”, aby uniknąć niesprawiedliwości, spowodowała dla odmiany nadmierną rezerwę, której nie chcę przekraczać.
Uważam, że żołnierz-saper z nadpalonymi i rozbitymi skrzypcami na plecach, z nadzwyczajną intuicją do odpowiednika tarota (który w świecie, gdzie reprezentanci kart mieszają się do losów świata, ma zdecydowanie większe znaczenie niż zwyczajna wróżba), Ascendenty (parafrazując: dróg do ascendencji jest wiele, niektóre bardziej subtelne) mieszające się do życia śmiertelników i śmiertelnicy mieszający się do życia Ascendentów; czy z kolei Tiste Andii, nieśmiertelna rasa ciemności, których władca szuka sposobu na zainteresowanie i rozbudzenie ciekawości swoich kuzynów i poddanych (czy bowiem jest coś gorszego, gdy dusza umiera, a ciało żyje dalej? W tej książce jednak znalazłabym parę przykładów bardziej rozpaczliwego końca) , nie są postaciami kartonowymi. Pierwszy tom jest wstępem, niezbędnym, byśmy mieli szansę nadążyć za tym, co dalej. Życie, Ascendenty i zwyczajne ludzkie decyzje tworzą bowiem skomplikowany wzór.
Szkoda, że autorowi nie spodobała się książka, którą tak polubiłam. To jeden z moich ulubionych cykli fantasy. Zadałam sobie trud zerknięcia do biblioteczki autora (zdaję sobie sprawę, że autor jest kobietą, ale przyjęłam taki bezosobowy sposób pisania o niej przez cały ten dłużący się tekst, więc niech już tak pozostanie) i zdziwiłam się. Wysoko ocenia książki, które również sobie cenię i są trudne. Myślę jednak, że nie pasuje mu forma pełna pyłu, krwi i żmudnej walki z losem. Z tego co widzę, nie czytał książek Glena Cooka, – spodziewam się, że Czarna Kompania zostałaby równie marnie oceniona jak „Ogrody Księżyca”. Chociaż, kto wie? Może kolejne tomy uzna za wciągające? Wiem, że przy kolejnych tomach „Ogrody Księżyca” mogą się wydawać słabszą książką. Jednak jest to pierwsza powieść i wprowadzenie. I jest dobra. A że się nie spodobała? Cóż, gdyby wszystkim podobało się to samo, byłoby nudno. Wierzę, że może się nie podobać. Ale proszę nie zarzucać Eriksonowi niedbalstwa, on wszystko zaplanował!
Dla fanów twórczości Glena Cooka taka oto zachęta: Erikson bardzo ceni sobie twórczość Cooka, zadedykował mu którąś ze swoich książek, oraz gdzieś – natknęłam się na to chyba w zbiorze opowiadań, którego obecnie przy sobie nie mam, będąc na wakacjach – uzupełnię tę informację jak wrócę, - wspomniał, że Cook miał duży wpływ na jego własną twórczość. Myślę, że coś w tym jest… Chociaż przekonam się naprawdę dopiero po przeczytaniu Kronik Imperium Grozy, których trzy pierwsze opowieści zebrane w jednym tomie, „Okrutny Wiatr”, już na mnie czekają.
Mnie w „Ogrodach Księżyca” pociągała do czytania dalszych tomów obietnica. Złożoności fabuły, intryg wewnątrz intryg, wydarzeń, których nie można się spodziewać. Uwielbiam wszelkie wiersze i fragmenty, które rozpoczynają rozdziały, a pochodzą ze świata, gdzie istnieje Malaz i Genabackis. Pociągała jednorodność, pociągała surowość i prostota w stylu pisania, odgłos żołnierskich butów przemierzających równiny, smak pyłu na ustach i piasku w oczach, oraz poszukiwania wartości i cnot tam, gdzie nie miały prawa przetrwać. Ludzie szukający drogi do ascendencji i Ascendenty pozbawiane władzy przez ludzi. Spryt, inteligencja, a równie bardzo przerażająca dbałość Stevena Eriksona zarówno o szczegóły jak i całą, złożoną, historię.

piątek, 19 października 2012

Zagadki czasoprzestrzeni

Tropiciel, Orson Scott Card


To opowieść z bardzo długimi wstępami do rozdziałów.
To dwie opowieści.
To jedna historia z różnymi bohaterami.
Przypuszczam, że wszystkie odpowiedzi mogą być prawidłowe. Dla różnych czytelników; albo dla różnych czasów tego samego czytelnika. Ja skłaniam się ku trzeciej.

Być może zwyczajnie mam słabość do Carda. „Grę Endera” wspominam z zachwytem, który nie zmalał, gdy przyszło do „Mówcy umarłych”, czy „Ksenocydu”. Słyszałam kiedyś opinię, że w swych książkach stara się przekonać czytelników do swojej wiary, ale moja wiedza o mormonach (a właściwie jej brak) nie upoważnia mnie do zajmowania stanowiska. Jeśli nawet tak jest, nie widzę nic niezwykłego (ani niewłaściwego) w przekonywaniu ludzi do idei, w którą się wierzy; przypadek przekonywania do idei, w którą nie wierzy się zupełnie, też nie jest odosobniony.
Co zachwyciło mnie w „Tropicielu”, to pożywka dla umysłu. Jakby człowiek rozwiązywał łamigłówkę umysłową, układając przedstawione paradoksy i prawa we właściwej relacji. Bawiłam się świetnie! Chociaż twierdzę, że nie lubię książek SF, ta książka ma w sobie to, za co kocham science-fiction (gdy już przechodzę od relacji „nie lubię”). Żonglowanie prawami fizyki w sposób jeśli nie realistyczny, to urealniony (a co, jeśli…), przemyślenia dotyczące ludzkiej natury, oraz (co poniekąd mogłoby być zaskakujące) rozważania o ekosystemach. Zawsze podziwiam ogrom pracy, przemyśleń i poszukiwań włożony w tak powstałą powieść, ale przede wszystkim chodzi o idee. O zupełnie rzeczywiste sprawy dotyczące (zazwyczaj jednak) ludzkości, które przedstawione w otoczce SF pozwalają na rozpatrywanie procesów, zjawisk, bez wspominania o realiach naszego świata, które to realia odwracając uwagę od głównej osi powieści, powodują dyskusje na temat nieistotny w tej sytuacji.
Mimo powyższego akapitu, nie jest to tak śmiertelnie poważna książka, jak mogła właśnie zabrzmieć. Poważną książką (jakkolwiek wielkie nie jest to uproszczenie) nazwałabym „Diunę”, „Hyperiona”, albo „Oblicza Wód”. „Tropiciel” jest przystępny, łatwy do czytania, z przyjemnymi dialogami i zabawną ironią, która przypadła mi do gustu i wywołała parę uśmiechów.
Wydawało mi się, że znalazłam błąd, ale po wgłębieniu się w treść (i książki, i błędu), wytłumaczyłam go sobie w sposób satysfakcjonująco zgodny z uniwersum. Jeśli jest tak, jak sobie przemyślałam, to smakowity drobiazg. Na pociechę znalazłam kolejny błąd, ale nie wiem, czy należy do autora, czy tłumacza (a może redaktora?). Nie zaburza czytania, ale korci mnie, żeby dowiedzieć się, kto się pomylił. Jeśli ktoś może podzielić się cytatami z angielskiej wersji, śmiało!
Co szczególnie mi się podobało, to to, że mogłam snuć dodatkowe teorie równoległych wszechświatów, łącząc je sobie z informacjami (wydarzeniami) przedstawionymi w powieści. A także możliwość powiązania czasu z grawitacją, co uznałam za oryginalny koncept (być może tylko dlatego, że wcześniej się z nim nie spotkałam, a tak naprawdę gdzieś już zaistniał. Gdzie?). Ciekawy, zabawny, i uzasadniony.
Oraz racjonalizacja zła. Czyli coś, co najwyraźniej robimy na co dzień. Związane z nią jest zagadnienie, o którym wielokroć myślałam: „Wybiórcza świadoma ślepota pozwala ludziom ignorować moralne konsekwencje ich wyborów. To była jedna z waszych najcenniejszych cech gatunkowych, z perspektywy przetrwania każdej pojedynczej ludzkiej społeczności.”
Ostatecznie chciałam zacytować myśl, która zwyczajnie spodobała mi się i myślę nad przyjęciem jej do własnego użytku. To dużo prostsza (i prawdziwsza) forma wyrażenia tej myśli. Może zepsuje klimat poprzedniej części wpisu, ale mam na to ochotę.
„ Dla dzieci miłość to uczucie; dla dorosłych to decyzja. Dzieci czekają, by przekonać się, czy ich miłość jest prawdziwa, patrząc, jak długo trwa; dorośli czynią ją prawdziwą, wykazując się niezłomnością w swym postanowieniu.”

I pomyśleć, że to I tom cyklu. Ciekawi mnie, jak zmieni się struktura powieści w następnym tomie.

czwartek, 18 października 2012

Dream is so close to me



iPod: Liquido – Narcotic
Z westchnieniem ulgi zająłem miejsce w autobusie, kładąc plecak na kolanach, i założyłem słuchawki na uszy. Za oknem padał deszcz, a Wisła wyglądała raczej ponuro, brudną szarością zlewając się z pochmurnym niebem. To zapewne kiepski wybór pogody na jakikolwiek początek.
Gdyby nie to, że właściwie lubię deszcz.
Plecak był dość wypchany, ale lżejszy, niż sądziłem. Udało mi się opanować stare nawyki i zabrałem ze sobą tylko dwie książki, wychodząc z założenia, że i tak nie powstrzymam się od kupna kolejnych. Jedną był „Zen i sztuka oporządzania motocykla”, drugą „Franny i Zooey”. I cały czas wydawało mi się, że zapomniałem czegoś ważnego. Ale miałem ze sobą portfel, książki, iPoda i ulubioną kurtkę. Wszystko inne można było jakoś zastąpić. Żadnych powodów do zmartwień.
Odprężyłem się i odpłynąłem myślami.
Lubię swoją wyobraźnię. Lubię patrzeć przez okno i między spływającymi kroplami deszczu oglądać inną rzeczywistość. Myśleć, kim mógłbym być i co bym robił w tym innym, dziwnym życiu. Teraz wyobrażałem sobie, jak konno opuszczam rodzinną posiadłość, niesforny dziedzic, znudzony monotonią rodzicielskiej opieki. Wiosna dopiero rozkwita zielenią, wdycham chłodne powietrze i rozglądam się wokoło, ciesząc się wolnością. Wizja niewiele odbiegała od prawdy, zmieniłem tylko oprawę, cofnąłem się o jedną porę roku i kilka epok.
To nawet nie było dobre wyobrażenie.
Rozgoniłem je, szukając czegoś lepszego, ale nie mogłem się skupić. Błądziłem myślami od obrazu do obrazu, żadnego nie kończąc. Zanim udało mi się porządnie zastanowić, przejechałem most i parę kolejnych przystanków, zbliżając się do dworca.
Wciąż nie zdecydowałem, czym miałbym jechać dalej. Jeszcze wysiadając z autobusu i zarzucając plecak na ramię nie wiedziałem, co właściwie wybiorę. Gdybym choć chwilę się zastanowił, doszedłbym do wniosku, że nie zdecydowałem się nawet co do celu podróży. Ale nie zastanowiłem się. Nie odczuwałem potrzeby solidnego przygotowania, czy zaplanowania całej trasy.
Chciałem jechać. Chciałem zdać się na żywioł i zobaczyć, co spotka mnie po drodze. Jakiś plan był, na szczęście wystarczająco ogólny, by zadowalał moją potrzebę spontaniczności.
Wszedłem do hali, zerkając na tablicę odjazdów pociągów. Nic na niej nie zwróciło mojej szczególnej uwagi. Postałem chwilę, przyjrzałem się długim kolejkom i wzruszyłem ramionami, kierując się w stronę autobusów. Ten, który wybrałem, miał przyjechać za kwadrans. Kupiłem chipsy i oparłem się o słupek, z plecakiem pod nogami i książką w ręku.
Autobus był czysty, nowy i całkiem przyjemny. Razem ze mną wsiadało sporo ludzi, ale pomimo to udało mi się zająć miejsce koło okna. Nikt też się do mnie nie dosiadł, przynajmniej do następnego miasta. Nawet wtedy nie zwróciłem uwagi na współpasażera, czytając. Cóż, „Zen…” to świetna książka.
Mijaliśmy kolejne miasta, wsie i lasy. Kiedyś byłaby to długa, poważna podróż i zapewne jadąc tędy konno nie pokochałbym deszczu. Ale pomimo tego, że mogłem tak szybko pokonać tak dużą odległość, w tamtych konnych czasach byłbym bardziej niezależny. Szybciej zdany na samego siebie.
Kiedy nigdzie nie jest daleko, bezwiednie zaczynamy coś tracić.
Rozumiałem Pirsiga z jego skłonnością do motocykli. Wyobrażałem sobie łączące nas podobieństwa. On także nie chciałby niczego utracić. A już na pewno nie tej szalonej niezależności, o której snułem tyle marzeń.
Nie czytałem już, patrząc tylko w bezruchu gdzieś ponad kartki. Dopiero głód ściągnął mnie na ziemię. Zamknąłem książkę, kładąc ją na kolanie i sięgnąłem do plecaka po bułki.
Dziewczyna, która siedziała obok, poruszyła się, zerkając na okładkę. Jej oczy rozbłysły radością i zaciekawieniem.
- Zen – powiedziała z uznaniem w głosie. Wyraźnie znała tę książkę.
- Tak, rzeczywiście – potwierdziłem, nie chcąc wyjść na kompletnego gbura. Wtedy pierwszy raz na nią spojrzałem. Kto by przypuszczał, pomyślałem, widząc kolejną książkę na jej kolanach. „Norwegian Wood” Murakamiego. Preferowałem inną powieść tego autora, ale ta też była niezła. Dziewczyna najwyraźniej miała dobry gust.
iPod: 3 Doors Down – When I’m Gone
Zdjąłem słuchawkę z ucha i zaczęliśmy rozmawiać. Była oczytana i bardzo inteligentna. Miała też dość śmieszny nawyk potrząsania głową, żeby poprawić grzywkę.
W Rzeszowie mieliśmy dłuższy postój, a ja wyszedłem rozprostować nogi. Chodziłem po dworcu, rozglądając się wkoło i doszedłem do wniosku, że nigdy tak naprawdę nie widziałem Rzeszowa. Nie spodziewałem się po nim zbyt wiele, był zbyt podobny do innych dużych miast, a mimo to coś kusiło mnie, żeby tu zostać. Sprawdziłem rozkład autobusów i podjąłem decyzję.
Wróciłem do autobusu, a dziewczyna podniosła głowę znad książki. Sięgnąłem po plecak i kurtkę.
- Wysiadasz już?
- Postanowiłem pozwiedzać miasto – przytaknąłem. Pokiwała głową. – Do zobaczenia – dodałem z uśmiechem.
Chyba chciała coś powiedzieć, ale rozmyśliła się.
- Jasne – powiedziała tylko.
Autobus odjechał, a ja zostałem sam w obcym mieście. Cudowne uczucie. Wciągnąłem głęboko powietrze w płuca i ruszyłem w stronę domniemanego centrum miasta. Pora coś zjeść, pomyślałem.
Później, wczesnym wieczorem, wsiadłem do innego autobusu, jadącego prosto do Sanoka. Zadzwoniłem do brata.
- Słyszałem, że jesteś teraz w Bieszczadach.
- Owszem. A co, młody, chcesz przyjechać?
- Zasadniczo to jestem już w autobusie – roześmiałem się. – Wyjechałbyś po mnie na dworzec? Będę koło dziesiątej.
- Dobra. Do zobaczenia.
Rozłączyliśmy się, a ja wyciągnąłem się w fotelu. Gdybym miał krótsze nogi, byłoby nawet wygodnie.

Lubiłem samotne podróże. W ogóle lubiłem być sam. Nie musiałem wtedy znosić głupoty innych ludzi, a prawie tak samo jak głupota, denerwowało mnie ich pragnienie zła. Byłem pewien, że nawet towarzystwo tej dziewczyny z autobusu na dłuższą metę byłoby tak samo męczące jak wszystkich pozostałych. Większość ludzi, których kiedykolwiek poznałem, była jednakowo egoistyczna, podstępna (sprytem iście zwierzęcym), a przede wszystkim ciasno ograniczona. Jaki miałbym cel w przebywaniu z nimi? Nie miałem pozytywistycznych tendencji do pracy u podstaw i nie wierzyłem też w ich skuteczność. Ludzie byli zawsze tacy sami i robiłem, co mogłem, by odciąć się od jak największej ich części.
Spędziłem w Bieszczadach kilka dni na samotnych wędrówkach po okolicy i wieczornych partiach szachów z bratem. Obawiam się, że wygrał większość z nich.
Góry były piękne jak zawsze, ale nie miałem ochoty dłużej tu zostać. Moją obecność u brata trudno było uznać za nieprzewidywalną, a na dokładkę ciężko nazwać prawdziwą podróżą. A ja chciałem odbyć podróż. Odbyć podróż, a nie odwiedzać rodzinę.
A jednak zrobiłem to drugie. Jeśli to siła przyzwyczajenia, nadeszła pora, by ją pokonać. Miałem dosyć bezpiecznego gniazdka i cichych, przewidywalnych posunięć. Sądzę, że wizyta u brata, który nigdy nie zadawał mi pytań, pomogła otrząsnąć się z wpływu tych wszystkich ludzi w mieście, ludzi, których nie akceptowałem. Nie reprezentowali sobą żadnych trwałych wartości, właściwie nie mieli w sobie nic godnego szacunku.
Pożegnałem się z bratem i ruszyłem okrężną, bieszczadzką trasą do Przemyśla. Tam, w tym ładnym, nastrojowym mieście spędziłem kolejne dwa dni, aż w końcu moje plany nabrały wystarczająco wyraźnego kształtu. Wrocław. Z tą decyzją ruszyłem na dworzec, poszukać pociągu.
I kupiłem kolejną książkę.
iPod: Nightwish – Wish I Had an Angel
Przechadzałem się po peronie, mijając pojedynczych ludzi, tak samo jak ja oczekujących na pociąg. Na każdej ławeczce ktoś siedział, ale pomimo to dworzec nie wydawał się zatłoczony.
Obejrzałem się nagle. Kto by pomyślał, że tu ją spotkam.
Na najbliższej ławce siedziała dziewczyna, z którą jechałem autobusem. Na kolanach miała rozłożoną książkę, ale patrzyła na mnie, najwyraźniej tak samo zaskoczona jak ja. Podszedłem do niej.
- A jednak miałeś rację – przywitała mnie z uśmiechem.
Zanim zdążyłem zapytać, o co jej chodzi, przyjechał pociąg. Usiedliśmy w jednym przedziale, ułożyliśmy bagaże i dopiero, gdy pociąg ruszył, zadałem pytanie.
- Z czym miałem rację?
Popatrzyła na mnie rozkojarzona, a potem plasnęła dłonią w czoło.
- Już wiem! Chodziło mi o to, że wtedy w Rzeszowie powiedziałeś „do zobaczenia”. Nawet chciałam cię poprawić, powiedzieć, że już nigdy się nie spotkamy, że ludzie tak się nie spotykają znienacka, ale dałam sobie spokój, bo właściwie po co o tym mówić? A tutaj, minął tydzień i spotykamy się ponownie. Nie uważasz, że to coś niezwykłego? Zazwyczaj takie rzeczy się nie zdarzają.
Spojrzała za okno, splatając włosy w dwa kucyki.
 - Czemu się nie zdarzają? Masz setki filmów o drugich szansach i przeznaczonych spotkaniach – zaśmiałem się. – Najwyraźniej jest to naturalne zjawisko dla rodzaju ludzkiego, powinniśmy tylko się zastanowić, o czym to spotkanie świadczy dla nas dwojga.
Popatrzyła na mnie rozbawiona.
- Można i tak… Ale na twoim miejscu nie wierzyłabym tak we wszystko, co pokazują na ekranie. Widzisz, ja to widzę tak. Z reguły człowiek ma jedną szansę. Spotykasz kogoś, coś czujesz. Co, to już zależy, zainteresowanie, fascynację, jakieś poczucie przywiązania, obojętnie tak naprawdę, ważne, że zaczyna ci zależeć. Teraz od ciebie zależy, co z tym fantem zrobisz. Możesz spróbować coś zadziałać, podejść, porozmawiać, wymienić się numerami telefonów, cokolwiek. Możesz też się krępować, albo po prostu zignorować to wszystko. Jednak takie sytuacje potem człowieka męczą. Myślisz „a co by było, gdyby”, albo zastanawiasz się, czy i kiedy spotkasz tamtą osobę jeszcze raz. Oczywiście próba kontaktu może zakończyć się nie tylko niepowodzeniem, co jakąś przykrością, ale wtedy należy sobie powiedzieć „widocznie tak miało być, trudno, przynajmniej nie będę żałować, że się nie odezwałam”, no i naprawdę nie ma czego żałować. Nie ma się powodu, by wypominać sobie niepodjęte decyzje. Była jakaś taka mądrość, czy coś… jak to brzmiało? Coś w stylu, że lepiej żałować czynów, niż tego, że się nic nie zrobiło. Nie wiem, może masz inne podejście do życia, może ty filmowo spotykasz tę samą osobę kilka razy, ja w życiu nie miałam takiego szczęścia, po prostu kilka z nich przemknęło bez śladu.
Nagle zaczerwieniła się i zaczęła nerwowo przeglądać rzeczy w torbie.
- Przepraszam, że tak cię zagaduję. To w ogóle nic ważnego, nie zwracaj na mnie uwagi.
- Dlaczego? To było ciekawe.
Wyciągnęła książkę, obdarzywszy mnie najpierw krzywym uśmiechem.
- To świetnie.
- Nie, naprawdę. Po prostu nigdy wcześniej się nad tym nie zastanawiałem.
Nie odpowiedziała. Wyjęła odtwarzacz mp3 i zaczęła czytać.
Naprawdę nigdy się nie zastanawiałem. Nie, wróć. Po prostu za każdym razem dochodziłem do wniosku, że i tak bym się rozczarował. Skądinąd zapewne miałem rację.
Myślałem nad tym dłuższy czas, nim podjąłem decyzję. Poczekałem, aż dojdzie do końca rozdziału i przerwałem jej.
- Słuchaj, a gdybym postanowił zrobić eksperyment i wypróbował twoją filozofię?
Zmarszczyła brwi.
- Teraz?
- A widzisz lepszy moment? W końcu to już drugie spotkanie, nawet w filmach nie można tego marnować.
Rozśmieszyłem ją i skinęła głową. Wyciągnąłem rękę.
- Gabriel.
- Anita.
- Jedziesz do Wrocławia?
- Tak. Jak rozumiem, ty też?
- Owszem.
- Na długo?
Wzruszyłem ramionami.
- Jeszcze nie wiem. Tak naprawdę, nie mam dokładnego celu podróży. Chcę coś zmienić, gdzieś pojechać, coś zobaczyć i niczym się nie przejmować. Wyjechałem z domu, bo chciałem się uwolnić. Nie ma o czym mówić.
Milczała chwilę, a potem rozmawialiśmy o głupstwach. Kiedy dojeżdżaliśmy do Wrocławia, pomyślałem, że chyba miała rację.
- Twój eksperyment się najwyraźniej powiódł – powiedziałem, gdy znaleźliśmy się na dworcu. Uśmiechnęła się, ale pomimo to wydawała się zafrasowana. W końcu podniosła głowę.
- Słuchaj, mam pomysł. Skoro nie wiesz, gdzie chcesz jechać, ani co robić, to może wybierzesz się ze mną? Jadę niedługo do Czech, samochodem. Możesz się dołączyć.
Zaniemówiłem. A po chwili omal nie powiedziałem „nie mam paszportu”. Idiota.
Ona najwyraźniej inaczej odebrała moje milczenie i chyba pożałowała spontanicznej oferty.
- To była tylko taka luźna propozycja, wiesz – zbagatelizowała, poprawiwszy torbę na ramieniu. – Jakbyś się namyślił, to masz mój numer. To cześć!
- Zaczekaj! – Złapałem ją za ramię. – Gdzie się tak spieszysz? Nie odezwałem się, bo wdałem się w głupie rozważania o paszportach, zresztą, nawet nie pytaj. Czasem nie grzeszę inteligencją.
iPod: Carolina Liar – Show Me What I’m Looking For
- No nie wiem. Jak uważasz.
- Uważam, że to pomysł warty przedyskutowania. I może niekoniecznie na dworcu. Nie wyjeżdżasz przecież już dzisiaj, prawda? Może spotkalibyśmy się jutro?
Patrzyła na mnie, jakby nie wiedziała, czy ma większą ochotę się obrazić, czy jednak spotkać. W końcu odpowiedziała niepewnie.
- Jeśli naprawdę masz ochotę…
- Mam. Jakbym nie miał, już bym odmówił, zaręczam ci.
Nagle jej twarz się rozpogodziła.
- Zabawnie mówisz. „Owszem”, „zaręczam”. Bardzo mi się to podoba.
- Chociaż jedna rzecz – prychnąłem.
Podała mi adres i umówiliśmy się w kawiarni. Pojechałem do kumpla, a w międzyczasie zastanawiałem się, czy na pewno wiem, co robię.
iPod: Marilyn Manson – Sweet Dreams
Chociaż przyszedłem przed czasem, Anita już na mnie czekała. Słuchała muzyki, a na stoliku przed nią leżał szkicownik. Była tak zamyślona, że nawet nie zauważyła mojego nadejścia.
Robili tam pyszne cappuccino.
Przez dłuższy czas rozmawialiśmy o niczym. Muszę przyznać, że dobrze czułem się w jej towarzystwie. Nie zachwiało to moimi poglądami. Nigdy nie twierdziłem, że żaden człowiek na świecie nie jest interesujący, po prostu jest ich nieproporcjonalnie miało, a wręcz ta ilość opiera się o błąd statystyczny, zatem nie ma sensu poświęcać czasu na ich poszukiwanie. Co prawda ona znalazła się sama… Ale to może co najwyżej potwierdzić moją teorię.
- To kiedy wybierasz się do Czech?
- Za dwa dni. Akurat zrobię pranie.
- Chciałbym z tobą pojechać.
Sam nie wierzyłem w to, co mówię. Ale pragnąłem zrobić coś szalonego, a na tyle wzdrygałem się przed tym pomysłem, że zdecydowanie podpadał pod definicję.
- Ze mną.
- Z tobą. Do Pragi, czy gdzie ty tam właściwie jedziesz.
- Do Pragi też. Do Dvur Kralove.
- Nie mam zielonego pojęcia, gdzie to. Ale jak pojadę, to się dowiem.
- Lubisz zwierzęta?
Pytanie wydawało mi się zupełnie bezsensowne. Zamrugałem kilka razy i z głębokim zastanowieniem przejrzałem dostępne odpowiedzi.
- Karaluchy nieszczególnie…
- Miałam na myśli takie większe. Żyrafy, nosorożce, tygrysy, takie tam.
- Lubię. Czemu pytasz?
- Pojedziemy do Dvur zobaczyć Zoo. Nadal chcesz jechać?
Wzruszyłem ramionami. Co może być złego w oglądaniu tygrysów?
- A czemu nie?
To najwyraźniej był kamień milowy w naszej rozmowie. Potem już było tylko łatwiej i przyjemniej. W końcu zapytałem o szkicownik. Przysunęła go obronnym ruchem ręki, głaszcząc okładkę.
- Lubię rysować. Sprawia mi to przyjemność.
- Ale rysujesz hobbystycznie, czy może wiążesz z tym jakieś poważne plany? – Chciałem zobaczyć jej rysunki, ale po tym, jak kurczowo trzymała ten zeszyt, nie trzeba było być błyskotliwym, żeby zgadnąć, że taka prośba byłaby nie na miejscu.
- Raczej hobbystycznie. – Przez moment wyglądała, jakby toczyła ze sobą zawzięty pojedynek i przegrała. – Chociaż, to nie jest takie proste.
- Czemu? Rysujesz, żeby się odprężyć i zapomnieć o codzienności, tak? Przynajmniej ja to tak widzę. Ale wiadomo, że mężczyźni są prości, więc nie będę obstawał przy swoim nieskomplikowanym spojrzeniu na świat.
Prychnęła.
- Rzeczywiście, to było bardzo nieskomplikowane, nawet jak na mężczyznę.
- Mówiłem już, że nie grzeszę bystrością umysłu.
- Jeszcze trochę, a chyba uda mi się w to uwierzyć.
Machnąłem ręką, kryjąc uśmiech.
- To jak jest z tym rysowaniem?
- Wiesz, nie robię tego zawodowo, ani nie planuję nic podobnego, ale to nie jest tak, jak przedstawiłeś. Rysowanie jest jak… Jak część mojej duszy, jakkolwiek patetycznie to nie zabrzmi. Nie mogłabym przestać tego robić, bo znalazłam sobie ciekawsze hobby. I nie jest też tak, że robię to tylko wtedy, gdy sprawia mi przyjemność. Czasem strasznie bluźnię, rysując, a czasem niedostatek umiejętności przyprawia mnie o złość i gorycz, ale nie mogłabym przestać. Bo… niby jak? Myślę, że gdybym naprawdę, naprawdę przestała rysować, to znaczy, że coś by mnie złamało.
Chyba dopiero wtedy naprawdę mnie zainteresowała.
- Masz coś takiego? – Pytanie wyrwało mnie z zamyślenia.
- Przepraszam…?
- Coś, co byłoby dla ciebie tak ważne, że byłoby częścią ciebie.
- Bo ja wiem… - Naprawdę zacząłem się nad tym poważnie zastanawiać. Czy istniała jakaś rzecz, która byłaby dla mnie niezastąpiona? Nic nie przychodziło mi na myśl, ale najbardziej zaskoczył mnie smutek, jaki z tego powodu poczułem. – Nie wydaje mi się. Może jestem zbyt płytki na takie uczucia.
Pokiwała głową, jakby spodziewała się takiej odpowiedzi. To dopiero zabolało! Zresztą, nie znoszę być przewidywalny.
- Myślę, że każdy coś takiego w sobie ma, albo może mieć. Tylko po prostu nie każdy już to odnalazł.
To akurat był frazes, ale wielkodusznie wybaczyłem jej tę wpadkę. Trudno wymagać, by w kółko popisywała się elokwencją. Już i tak zbyt wiele razy dała mi do myślenia.
Szczerze mnie to niepokoiło.
Miałem dziwne wrażenie, że pomysł tego wyjazdu do Czech był wbrew wszelkim instynktom samozachowawczym. Z drugiej strony, właśnie dlatego kurczowo trzymałem się tego postanowienia. Ale przeczucia stawały się coraz bardziej mroczne.
iPod: Korn – Word Up!
Tuż przed wyjazdem kupiłem kolejną książkę, tym razem opracowanie popularnonaukowe o Ameryce prekolumbijskiej. Z książką w ręku dotarłem na parking, gdzie się umówiliśmy. Rzecz jasna, Anita znowu dotarła na miejsce przede mną, ale tym razem może to i lepiej. Kiedy podszedłem, była zajęta upychaniem torby w bagażniku i rozmową przez telefon.
- Tak mamo, zabrałam… Nie, nie zamierzam tam jechać, niby po co? O, wiesz co, przyszedł kolega… Tak. Tak. Mamo, proszę cię, chciałabym już się zebrać. Mhm… Dobrze. Dobrze, zadzwonię. Tak. No, to cześć. Tak, mamo! Cześć.
W międzyczasie zapakowałem jej torbę i swój plecak
- Zastanawiałam się, czy nie zmienisz zdania – powiedziała na powitanie.
- A powinienem?
- Nie mam pojęcia, Ale równie dobrze mogłeś się rozmyślić, mieć inny, ciekawszy pomysł na wakacje, czy co tam jeszcze.
- Czasami mówisz coś tylko po to by mówić, prawda?
Roześmiała się.
- Chyba tak. Nieważne. Wsiadaj, pora ruszać.
Samochód skądinąd nie był szczególnie imponujący, ale tego należało się spodziewać. Ruszyliśmy, a niedaleko za Wrocławiem Anita zaczęła szukać czegoś koło skrzyni biegów.
- Może ci pomóc?
- Tu gdzieś powinna być moja mp3. Lubię słuchać muzyki jak prowadzę. Może podłączyłbyś ją do radia?
- Widzę. Chcesz czegoś konkretnego posłuchać? Mogę przejrzeć?
- Sama nie wiem. Przejrzyj, chociaż nie wiem, czy coś ci się spodoba.
Rzeczywiście, zestaw muzyczny zaskoczył mnie zupełnie.
- Soundtracki Disneya?
- Disney ma fajną muzykę, co chcesz.
- Nic. Zasadniczo też lubię bajki.
- Naprawdę? – Ucieszyła się jak małe dziecko. – Ostatnio oglądałam „Zaczarowaną”. Nawet ściągnęłam soundtrack do niej, powinien być gdzieś na odtwarzaczu. Widziałeś ten film?
- Nie. Obawiam się, że nie jestem na bieżąco.
- No to obejrzyj, jak będziesz mieć okazję. Prześliczny jest.
- Jasne. – Pokręciłem głową, przeglądając playlistę. Piosenki z bajek, z anime, soundtracki z „Mamma Mia” i „Underworldu”… Budka Suflera, Perfect, T.Love i Zagrobelny. – Interesujący zestaw polski.
- Co? A, to po to, żebym miała co pośpiewać. Po angielsku śpiewać nie będę. Ale pozwól, że nie będę śpiewać publicznie.
Mp3player: Disney’s Sleeping Beauty – Once Upon a Dream
Z wyjazdu pamiętam głównie śliczne, pocztówkowe widoki i ogrody zoologiczne. W życiu nie obejrzałem żadnego zoo tak dokładnie, jak wtedy z Anitą, ale muszę przyznać, że było ciekawie. Złociste popołudnia, cytrynowe lody, wybuchy śmiechu na moście Karola, praskie metro i autobusy, którymi poruszaliśmy się po mieście, szkice, które pozwoliła mi obejrzeć – zwierząt, które oglądaliśmy, a także fantastycznych bestii, pół zwierząt, pół ludzi, zwierząt połączonych w najdziwniejszych kombinacjach, lew skrzyżowany z nietoperzem, pancerne jaguary przemykające dzikie puszcze, a większość z tych szkiców naprawdę robiła na mnie wrażenie.
I wieczorne rozmowy, przy piwie w którymś z niezliczonych czeskich pubów, albo na mieście, gdy podziwialiśmy nocne, rozświetlone miejskie panoramy.
- Dlaczego jesteś takim samotnikiem?
- Bo lubię.
- To nie jest odpowiedź. Myślę, że bardziej niż lubić być sam, nie przepadasz za ludźmi.
- Owszem, nie przepadam za ludźmi. Preferuję swoje własne towarzystwo.
- Czemu? Uważasz, że są nudni, głupi?
- Raczej, że są głupi i źli. Nie sądzisz, że poszliśmy drogą nadmiernych skrótów myślowych?
- Chyba rzeczywiście. Od początku. Czemu unikasz ludzi? Zawsze trzymasz się na dystans, głównie wszystkich obserwujesz.
- Obserwacja jest dla mnie ciekawszym zajęciem, niż uczestniczenie. A jako uczestnik straciłbym dystans, prawda? A co do unikania… - Wzruszyłem ramionami. Sam nie wiedziałem, czy chciałem rozmawiać na ten temat. Ale właściwie, dlaczego nie? – Po prostu większość ludzi nie reprezentuje sobą żadnych wartości, niczego, co mógłbym w nich cenić. Są ograniczeni w swoim myśleniu, skupieni nie dość, że tylko na sobie, to na dokładkę nie są w stanie myśleć długofalowo. O skomplikowanych eksperymentach myślowych nie wspominając. I tylko błyszczą swoim sprytem, jak jakieś dzikie, przebiegłe zwierzęta. Powiedziałbym wręcz, że to ludzie epatują zwierzęcością, prostacką i egoistyczną, której zwierzęta nie posiadają. Zwierzęta przypominają anioła z „Tajemniczego przybysza” Twaina, nie znają dobra, ani zła, ale nie są prostackie, tylko piękne, są sobą.
- Nie wszyscy ludzie są tacy.
- Truizm – odpowiedziałem bez namysłu. – Jasne, że nie wszyscy. Ja taki nie jestem. Mój brat. Ty taka nie jesteś. Chyba. – Puściłem do niej oko. Uśmiechnęła się z rozbawieniem. – Ale to generalnie nie zmienia poglądu na świat. Wyjątki są na tyle nieliczne, że nie warto dla nich znosić tej całej prostackiej masy. Nie widzę żadnych powodów, by tolerować ludzi. Chociaż nie lubię dźwięku tych słów, można powiedzieć, że są źli i lubią być tacy. Dlaczego miałbym się nimi interesować?
 - I na dokładkę lubisz być sam?
- Lubię. Lubię nieograniczoną przestrzeń wokół mnie. Poczucie wolności. Chciałbym czasem być taki jak Pirsig.
- Wiesz, ale on nie dyskredytował ludzi.
- Nie o to mi chodziło. Chodzi mi o niezależność i swobodę. O takie specyficzne poczucie samego siebie.
- Niezależność.
- Tak, o niezależność najbardziej. Chcę być nieskrępowany. A jeśli nałożę sobie jakieś więzy, to ja się na nie decyduję, a więc w pewnym sensie wciąż pozostaję niezależny.
- Masz bardzo zdecydowane poglądy.
- I jak sądzę, zupełnie odmienne od twoich, równie zdecydowanych.
- Jakiś ty bystry – popatrzyła na mnie kpiąco.
- Co, nie mam racji?
- Ależ oczywiście, że masz.
- To opowiedz mi o swoich poglądach, a ja postawię ci piwo.
- Stoi – zaśmiała się. – Myślę, że trudno spotkać człowieka naprawdę złego. W przeciwieństwie do ciebie uważam, że większość ludzi jest nie tyle podła, co po prostu bezmyślna. Mogą być chciwi, przebiegli, skupieni tylko na sobie, ale uważam, że to też jest swojego rodzaju bezmyślność. Nie wiem, czy uwierzysz, ale ja też mam czasami dosyć ludzi. Czasem wydaje mi się, że w ogóle nie umieją myśleć. To rzeczywiście jest złe, ale nie uważam, że czyni jednostkę złą.
- Uważasz, że czyny nie mają wpływu na osobę? To bardzo specyficzny pomysł. Tego się nie spodziewałem.
- To nie tak. Strasznie wszystko upraszczasz. Po prostu nie są to czyny przemyślanie złe, gdybyś większość ludzi zapytał, oni wcale nic złego nie chcieli zrobić, tylko po prostu nie pomyśleli.
- Jak na mój gust, to jeszcze gorzej.
- Cóż… Właściwie masz rację.
- Idę po piwo. To było zbyt przygnębiające, by tego nie przepić.
A jednak kiedy wracałem z piwem, wciąż jeszcze o tym myślałem.
- Skoro właściwie twoje zdanie o ludziach też nie jest szczególnie budujące, to czemu jesteś taka otwarta?
Uśmiechnęła się promiennie.
- Z dwóch powodów. Żeby nie przegapić takich ludzi jak ty. I dlatego, że od każdego człowieka  można się czegoś nauczyć. Tak mi się wydaje.
Szczerze mówiąc, jej poglądy budziły we mnie zmieszanie. Byłem tym wszystkim zdeprymowany i chyba trochę nieszczęśliwy. Ale wakacje były cudowne. Przedłużyliśmy je, jadąc do Krakowa, wspólnie zwiedzając księgarnie i dyskutując o Murakamim nad pizzą.
iPod: 3 Doors Down – Let Me Be Myself
Niedługo po tym, jak się pożegnaliśmy, wróciłem do mieszkania mojego znajomego, które zajęliśmy na te parę dni. Na stole zobaczyłem szkicownik, chyba najważniejszą rzecz dla Anity. Postanowiłem więc wracać do domu przez Wrocław, by nie rozpaczała zbyt długo nad zgubą. Ale kiedy trzymałem go w ręku, nad otwartym plecakiem, nie mogłem się oprzeć i zacząłem go kartkować.
Niektóre rysunki już widziałem, choć większość tylko jako szkice, a teraz były już pokolorowane. Niektóre były mi nieznane, ale utrzymane w podobnej tematyce. Na niektórych zaś byli ludzie, a nieliczne z nich najwyraźniej przedstawiały mnie samego.
Kiedy miałem już odłożyć zeszyt, zobaczyłem luźną kartkę, wystającą zza tylnej okładki. Zajrzałem tam i zaniemówiłem.
Rysunek był prosty i śliczny, i jako jedyny ze wszystkich, które widziałem, został wykonany farbami. Na środku stał chłopak i dziewczyna, najwyraźniej w autobusie, albo tramwaju, trzymając się drążków ponad głowami. Ona stała trochę bokiem, lekko zarumieniona, może onieśmielona, on był obojętny, chyba nawet jej nie zauważył, zamyślony, zamknięty w sobie.
Gdybym miał jakiekolwiek wątpliwości co do tożsamości obydwu postaci, Anita zadbała o szczegóły. Miałem na sobie swoją ulubioną kurtkę, plecak zwisający z ramienia, rozchełstaną koszulę i koraliki na szyi. Nawet włosy były podobnie niesforne, nieporządne.
Ona była oddana z równą starannością. Plisowana spódniczka, skórzana torba przewieszona przez ramię, włosy splecione w dwa kucyki i grzywka opadająca na twarz. Wszystkie te detale z pewnością rozwiałyby wątpliwości, gdybym w ogóle miał jakieś. Wpatrywałem się w rysunek jak zahipnotyzowany.
Odwróciwszy kartkę zobaczyłem podpis.
Dream is so close…
Pamiętam jedną swoją myśl. Chciałem zachować ten obrazek na zawsze.

(iPod: Nightwish – Moondance. W drodze.)