Nie lubię pisać złych opinii – zawsze czuję się nie dość
kompetentna, żeby krytykować innych
ludzi. Ale obiecałam napisać tę konkretną opinię o tej konkretnej książce i niestety,
nie umiem napisać jej inaczej.
Chodząc po księgarni, zobaczyłam książkę, której tytuł co
prawda nie przykuł mojej uwagi, ale brzmiące islandzko nazwisko autora już
owszem. Na okładce przeczytałam, że autor urodzony w Rejkiawiku spędził 7 lat w
Norwegii, a sama książka (1 tom cyklu) jest o wikingach. Koniec X wieku.
Pomyślałam sobie, że to może być ciekawe, w końcu Snorri Kristjansson pewnie
wyrósł na skandynawskich sagach i legendach, czytanych do poduszki. Pewnie
czuje w kościach to, co pisarze z innych kręgów kulturowych z trudem mogą sobie
wyobrazić. A potem doczytałam, że w powieści pojawia się Olaf Tryggvasson. Nie
zastanawiałam się chwili dłużej.
Z perspektywy lektury mogłabym napisać „A szkoda”, ale zdaję
sobie sprawę, że gdybym jej wtedy nie kupiła, wciąż zastanawiałabym się, jaka
to ciekawa lektura mi umknęła.
Długo dawałam jej szansę, gdzieś do dwóch trzecich powieści
wciąż czekając, aż mnie zaskoczy, ale bez rezultatu.
Właściwie nie ma tu żadnych opisów. Nic, co pozwala sobie
wyrobić zdanie o kulturze, sposobie życia, wyglądzie bohaterów, poza kolorem
włosów i oczu.
Właśnie. Kolor włosów i oczu. Tak pisałam, mając lat 10, i
mając lat 15 pewnie też. Nie tylko ja, to chyba jakiś charakterystyczny punkt
dla wszystkich piszących dzieciaków – przy opisie postaci trzeba podać kolor
włosów, kolor oczu… i to właściwie na tyle. Ach, napisać, że jest
przystojny/piękna.
Odruchowo sprawdziłam rok urodzenia autora. 1974. Rok
wydania książki w oryginale: 2013. Mógłby już z tego wyrosnąć. Natomiast do wspomnianych
cech dodaje jeszcze czasem opis budowy: barczysty/wysoki/chudy/stary.
Jedyny bardziej rozbudowany opis czegokolwiek dotyczył wałów
otaczających miasto. Gdyby nie skandynawskie imiona, mogłabym sobie wyobrazić,
że akcja toczy się w: północnej Wielkiej Brytanii, Germanii, dowolnych krajach
nadbałtyckich – wszystkich z dostępem do morza i gdzie jest na tyle chłodno, by
ubierać się w futra. Tylko pod „drakkary” trzeba by podstawić „statki”.
Muszę książce oddać jeden, poniekąd pozytyw: jest bardzo
równa. Jak się słabo zaczęła, tak się słabo kończy. W żadnym momencie nie jest
lepsza, ani też gorsza, niż wcześniej. Rozwiały się moje nadzieje, że autor się
rozkręci.
Potem było to (uwaga, będą przekleństwa; ale nie moje, tylko
autora):
"- Włóżcie w to więcej kutasa, wy leniwe, skundlone,
obesrane, kurwie syny!
Skargrim słuchał, jak Thora łaja pracujących żołnierzy. Jak
zawsze, słownictwo jego zastępczyni zdumiewało go ponad miarę. Thora była
wyjątkowo twórcza."
…naprawdę?
To też mi pachnie nastolatkiem, muszę powiedzieć. Trzeba
przekazać czytelnikowi, jak powinien się czuć po danych tekstach. Przecież
miało być twórczo.
"- Który jeszcze, wy poparszywiałe ścierwa, capy z
bulwiastymi gałami, zasikane lizusy, dupy bezpańskich psów...
Skargrim pokiwał głową. Nieraz już to widział. Thora
porywała widownię niczym wędrujący skald."
Tak się składa, że ja osobiście czytałam np. sagę o Egilu.
Kolejny typowy przykład młodzieńczego pisania:
"Kapitanowie ustawili się w szeregu na czele swoich
ludzi.
Thrainn, wyprostowany jak struna, silny.
Ingi, wyrachowany, oceniający szanse.
Hrafn o okrągłych oczach, z nieustannym uśmiechem na ustach.
Egill, nucący coś wesoło pod nosem.
Skargrim."
Też się kochałam w takich wyliczankach. Są szczególnie zabawne,
gdy zdajemy sobie sprawę, że każdą z tych postaci poznaliśmy już wcześniej. Ale
my, młodzi autorzy, jesteśmy tacy dumni z naszych bohaterów, wyobrażamy ich
sobie stojących razem, silnych, dumnych i dzielnych (albo pięknych i
charyzmatycznych, zależnie od treści) i nie możemy sobie odmówić takiego
nastrojowego opisu. Pamiętam to uczucie niemalże triumfu. Sądzę, że nie ja
jedna. A i autora podejrzewam o podobne.
Z perspektywy czasu, cóż…
Chwali się autorowi, że książka jest wyrównana. Nie mówię
tego złośliwie, naprawdę. Gdyby miał… no, niech mu będzie, 20 lat, uznałabym,
że w przyszłości może być naprawdę nieźle. Że ma 40, to nie wiem co o tym
myśleć. Że będzie dokładnie tak samo? Ale nie gorzej!
W każdym razie, nie sięgnę po kolejny tom. Jeśli ktoś z was
będzie go czytał, możecie mi zrecenzować, chętnie posłucham.
I na zakończenie: być może tłumaczowi też się nie chciało
tego tłumaczyć – nie mogę go winić, szczerze mówiąc. Niezależnie jednak na kim
spoczywa odpowiedzialność, byłam na tyle znudzona czytaną książką, że na wieść,
iż:
"Gdzieś z jej wnętrza rozległ się cichy chichot"
…wyobraziłam sobie śmiejącą się niepokornie wątrobę.
P.S. Ktoś na lubimyczytac w swojej opinii porównał tę
lekturę do książek Bernarda Cornwella. Nie wierzcie w to. Bardzo lubię
Cornwella.