niedziela, 12 października 2014

Wojownicy z Północy

Miecze dobrych ludzi, Snorri Kristjansson

Nie lubię pisać złych opinii – zawsze czuję się nie dość kompetentna, żeby  krytykować innych ludzi. Ale obiecałam napisać tę konkretną opinię o tej konkretnej książce i niestety, nie umiem napisać jej inaczej.

Chodząc po księgarni, zobaczyłam książkę, której tytuł co prawda nie przykuł mojej uwagi, ale brzmiące islandzko nazwisko autora już owszem. Na okładce przeczytałam, że autor urodzony w Rejkiawiku spędził 7 lat w Norwegii, a sama książka (1 tom cyklu) jest o wikingach. Koniec X wieku. Pomyślałam sobie, że to może być ciekawe, w końcu Snorri Kristjansson pewnie wyrósł na skandynawskich sagach i legendach, czytanych do poduszki. Pewnie czuje w kościach to, co pisarze z innych kręgów kulturowych z trudem mogą sobie wyobrazić. A potem doczytałam, że w powieści pojawia się Olaf Tryggvasson. Nie zastanawiałam się chwili dłużej.
Z perspektywy lektury mogłabym napisać „A szkoda”, ale zdaję sobie sprawę, że gdybym jej wtedy nie kupiła, wciąż zastanawiałabym się, jaka to ciekawa lektura mi umknęła.
Długo dawałam jej szansę, gdzieś do dwóch trzecich powieści wciąż czekając, aż mnie zaskoczy, ale bez rezultatu.

Właściwie nie ma tu żadnych opisów. Nic, co pozwala sobie wyrobić zdanie o kulturze, sposobie życia, wyglądzie bohaterów, poza kolorem włosów i oczu.
Właśnie. Kolor włosów i oczu. Tak pisałam, mając lat 10, i mając lat 15 pewnie też. Nie tylko ja, to chyba jakiś charakterystyczny punkt dla wszystkich piszących dzieciaków – przy opisie postaci trzeba podać kolor włosów, kolor oczu… i to właściwie na tyle. Ach, napisać, że jest przystojny/piękna.
Odruchowo sprawdziłam rok urodzenia autora. 1974. Rok wydania książki w oryginale: 2013. Mógłby już z tego wyrosnąć. Natomiast do wspomnianych cech dodaje jeszcze czasem opis budowy: barczysty/wysoki/chudy/stary.
Jedyny bardziej rozbudowany opis czegokolwiek dotyczył wałów otaczających miasto. Gdyby nie skandynawskie imiona, mogłabym sobie wyobrazić, że akcja toczy się w: północnej Wielkiej Brytanii, Germanii, dowolnych krajach nadbałtyckich – wszystkich z dostępem do morza i gdzie jest na tyle chłodno, by ubierać się w futra. Tylko pod „drakkary” trzeba by podstawić „statki”.
Muszę książce oddać jeden, poniekąd pozytyw: jest bardzo równa. Jak się słabo zaczęła, tak się słabo kończy. W żadnym momencie nie jest lepsza, ani też gorsza, niż wcześniej. Rozwiały się moje nadzieje, że autor się rozkręci.

Potem było to (uwaga, będą przekleństwa; ale nie moje, tylko autora):
"- Włóżcie w to więcej kutasa, wy leniwe, skundlone, obesrane, kurwie syny!
Skargrim słuchał, jak Thora łaja pracujących żołnierzy. Jak zawsze, słownictwo jego zastępczyni zdumiewało go ponad miarę. Thora była wyjątkowo twórcza."
…naprawdę?

To też mi pachnie nastolatkiem, muszę powiedzieć. Trzeba przekazać czytelnikowi, jak powinien się czuć po danych tekstach. Przecież miało być twórczo.
"- Który jeszcze, wy poparszywiałe ścierwa, capy z bulwiastymi gałami, zasikane lizusy, dupy bezpańskich psów...
Skargrim pokiwał głową. Nieraz już to widział. Thora porywała widownię niczym wędrujący skald."
Tak się składa, że ja osobiście czytałam np. sagę o Egilu.

Kolejny typowy przykład młodzieńczego pisania:
"Kapitanowie ustawili się w szeregu na czele swoich ludzi.
Thrainn, wyprostowany jak struna, silny.
Ingi, wyrachowany, oceniający szanse.
Hrafn o okrągłych oczach, z nieustannym uśmiechem na ustach.
Egill, nucący coś wesoło pod nosem.
Skargrim."
Też się kochałam w takich wyliczankach. Są szczególnie zabawne, gdy zdajemy sobie sprawę, że każdą z tych postaci poznaliśmy już wcześniej. Ale my, młodzi autorzy, jesteśmy tacy dumni z naszych bohaterów, wyobrażamy ich sobie stojących razem, silnych, dumnych i dzielnych (albo pięknych i charyzmatycznych, zależnie od treści) i nie możemy sobie odmówić takiego nastrojowego opisu. Pamiętam to uczucie niemalże triumfu. Sądzę, że nie ja jedna. A i autora podejrzewam o podobne.
Z perspektywy czasu, cóż…

Chwali się autorowi, że książka jest wyrównana. Nie mówię tego złośliwie, naprawdę. Gdyby miał… no, niech mu będzie, 20 lat, uznałabym, że w przyszłości może być naprawdę nieźle. Że ma 40, to nie wiem co o tym myśleć. Że będzie dokładnie tak samo? Ale nie gorzej!
W każdym razie, nie sięgnę po kolejny tom. Jeśli ktoś z was będzie go czytał, możecie mi zrecenzować, chętnie posłucham.


I na zakończenie: być może tłumaczowi też się nie chciało tego tłumaczyć – nie mogę go winić, szczerze mówiąc. Niezależnie jednak na kim spoczywa odpowiedzialność, byłam na tyle znudzona czytaną książką, że na wieść, iż:
"Gdzieś z jej wnętrza rozległ się cichy chichot"
…wyobraziłam sobie śmiejącą się niepokornie wątrobę.



P.S. Ktoś na lubimyczytac w swojej opinii porównał tę lekturę do książek Bernarda Cornwella. Nie wierzcie w to. Bardzo lubię Cornwella.

sobota, 28 czerwca 2014

Axis mundi

Góra w Tybecie. Pielgrzymka na święty szczyt, Colin Thubron

„Czasami podróże zaczynają się, nim jeszcze postawi się pierwszy krok.”
Nie zdarzyło mi się jeszcze czytać podróżniczej historii tak osobistej (zwłaszcza w ten, moim zdaniem, niekonwencjonalny sposób; nie był to bowiem pamiętnik). Tak pięknej, smutnej i rozumnej, a w tym wszystkim intymnej i czułej. Miałam wrażenie, że Thubron pozwolił mi dyskretnie i z umiarem zajrzeć do swojego wnętrza i przez cały czas czułam się poruszona tym gestem.
Być może nie powinnam się przyznawać, ale zanim nie dotknęłam tej książki w księgarni, nie słyszałam o górze Kajlas. Cieszę się, że zdecydowałam się dowiedzieć więcej o świętej górze dla wyznawców hinduizmu, buddyzmu, dżinizmu i bon. Cieszę się, że opowiedział mi o niej Thubron. W tej podróży, dzięki jego sugestywnym opisom, wyobrażałam sobie surowe, piękne krajobrazy Nepalu i Tybetu; kwitnące kwiaty i śpiewające ptaki, które mijał po drodze. Niezależnie od osobistej nuty, był przygotowany i zaangażowany. Opowiadał o wcześniejszych zapisach, o podróżach, historii miejsc, które mijał, a wszystko to w sposób, który tak bardzo mnie zachwyca – zrównoważony, spokojny, subtelny.
I podróż, i książka są osobiste i pełne zadumy, zestawiając ze sobą europejskie i dalekowschodnie postrzeganie życia (i śmierci). Choć jest krótka, to nie mam poczucia niedosytu. Jest pełna, i jest właśnie taka, jaka powinna być. Jak zwykle w serii Orient Express oprawa graficzna jest nienachalna i pasuje do treści i tego dyskretnego tonu, w którym Thubron prowadzi nas na pielgrzymkę.

„Teraz istniejesz w barwie mojego głosu”.

czwartek, 6 marca 2014

Wracając do korzeni

Safari mrocznej gwiazdy. Lądem z Kairu do Kapsztadu, Paul Theroux


„Zaparkowawszy samochód, poszedłem do banku, żeby pobrać pieniądze z karty kredytowej.
- Transakcja potrwa trzy dni – oświadczył pracownik banku.
Afrykanin stojący za mną w kolejce westchnął solidarnie i powiedział:
- To nie powinno trwać dłużej niż godzinę. Odrażające.”

Nigdy nie byłam w Afryce. Jak się nad tym zastanowić, nie byłam nigdzie poza  Europą. O Afryce wiem niewiele, a to, co wiem, wywodzi się z epoki wielkich odkryć i kolonializmu, bo głównie w takich lekturach się z nią stykałam (i tylko takimi się interesowałam). To moja druga książka Paula Theroux i ta wydaje mi się bardziej osobista; co nie jest zaskakujące, biorąc pod uwagę, że jest podróżą wspomnień. Dała mi też do myślenia nad rzeczami, nad którymi wcześniej się nie zastanawiałam, a przynajmniej nie tak dogłębnie. Przede wszystkim nad długofalową dobroczynnością.

„-Tutaj przyszła powódź (…). Ludzi przesiedlono. Wprowadzili się nowi, bo mieli nadzieję na kolejną powódź, żeby rząd znalazł dla nich domy.”

Paul Theroux właściwie tę dobroczynność krytykuje. Zadaje pytanie: czemu po tylu latach działalności charytatywnej w Afryce wciąż jest ona potrzebna? Czemu nic się nie zmienia, a jeśli, to na gorsze? Porównuje obecną Afrykę z tą, którą opuścił ponad 30 lat wcześniej; tą, w której pracował jako nauczyciel, a wnioski nie są budujące. Nie wiem czy ma rację; nic nie jest czarno-białe, a z niektórymi z zarzutów ciężko się nie zgodzić. Jednocześnie trudno zabrać głos w takiej sprawie mając na poparcie swojego poglądu zdanie jednego autora, i brak innej wiedzy w temacie. Najważniejsze jest jednak to, że autor daje do myślenia. Że każe się zastanowić. Że przeszkodził mi w dalszej bezmyślności. Nie twierdzę, że zmieni to cokolwiek dla Afrykańczyków. Cieszy mnie jednak myśl, że rozszerzył choć trochę moje horyzonty.

Podoba mi się, jak Theroux opisuje miejsca. Nie krzykliwie i barwnie; przez to nabieram do niego zaufania. Dla niego ważna jest podróż. Zgodnie z tytułem, wciąż się przemieszcza i opisuje sposób, w jaki to robi. Nie jest to relacja turysty, który przyleciał na miejsce i opisuje dostępne atrakcje. Tym, w moich oczach, turysta zawsze różnił się od podróżnika; sądziłam, że podróżowanie wymaga wysiłku i chęci zrozumienia innych kultur, innych ludzi. Nawiązywania z nimi kontaktu poprzez swoją osobowość czy akceptację odmienności, dostosowanie się do nich. Nie chcę powiedzieć, że jest coś złego w byciu turystą, chcę powiedzieć: po co czytać książki turystów?

Muszę przyznać, że nie zawsze się z nim zgadzam, a konflikt, jak zwykle, leży na granicy królestwa zwierząt i ludzi. Jestem skłonna mu to wybaczyć; on interesuje się ludźmi, ja – nie. Moje studia nad ludźmi są okazjonalne i sprowadzane do kolejnego gatunku zwierząt i rozważań na podłożu literatury. On ich poznaje. Dlatego uwagi, z którymi mogłabym się nie zgodzić, są nieliczne. Tym bardziej mu wybaczam.

Na koniec takie spostrzeżenie:
„Kryterium jest sposób traktowania słabych – powiedział mi pewien człowiek w Chartumie. – Miarą cywilizowanego postępowania jest współczucie.”
Czy tak?

piątek, 31 stycznia 2014

Refleksyjnie

Villette, Charlotte Brontë

Chciałabym napisać coś niezwykłego. Napisać tekst, który można zapamiętać na zawsze i będzie nieodmiennie kojarzył się z tą powieścią. Najwyraźniej jednak nie potrafię; może nie jest to też powieść tak znów niezapomniana.
Jednak jest czarująca. Wciągnęłam się od początku, choć, rzecz jasna, trzeba pamiętać, że nie jest to powieść akcji, a na wszystko przychodzi czas i miejsce. Skądinąd, chyba to jest właśnie ta cecha, którą cenię w XIX-wiecznych powieściach. Mają czas dla opowiadanych historii. Mają czas dla czytelnika; czytelnik też powinien znaleźć dla nich czas. Nie chodzi o to, że emanują spokojem. Ale opowiadane historie płyną w swoim rytmie i wystarczy dać się im porwać, popłynąć z prądem.
O ile ktoś to lubi.

Kiedy na okładce książki przeczytałam, że Brontë oparła ostatnie swoje dzieło na wątkach autobiograficznych, od razu nasunęło mi się skojarzenie z „Profesorem”. Rzeczywiście, istnieją wyraźne podobieństwa między tymi dwoma utworami. O ile jednak, jak wspominałam już tutaj, „Profesor” został wydany pośmiertnie, a w mojej opinii – pisany dla samej siebie, to „Villette” jest wynikiem świadomych wyborów i tym, co autorka stworzyć chciała.
(Tutaj wspomnę, że Flamandczycy uwolnieni zostali od wpływu fizjonomiki na ich osobowość, a różnicom przypisano znaczenie głównie kulturowo-wychowawcze. I religijne, ale to poniekąd wynika z wychowania).

Popłynęłam więc z prądem opowiadania i śmiałam się cichutko na uroczych i celnych obserwacjach różnych typów ludzi (zarówno rodaków, jak i cudzoziemców) i zachwycając się dialogami. Charlotte Brontë wiedziała, kiedy zostawić dialog bez komentarza, a kiedy doprawić odpowiednią uwagą. Jest tak często czarująco sarkastyczna, a w tym dyskretna, że urzeka mnie do szaleństwa. Barwnie odmalowuje bohaterów, a jednocześnie główna bohaterka w większości pozbawiona jest złudzeń, ale nie tak niezbędnego dystansu. Szczerość i ironia sprawiały mi wiele przyjemności podczas lektury.

Jedynie może konflikt (o ile mogę tak to nazwać) papiesko-protestancki nie interesował mnie zbytnio; aczkolwiek za prawdziwą odczułam potrzebę katolików do nawracania innych i odmalowani są w dość rzeczywistym świetle. Na protestantyzmie nie znam się wcale i zabierać głosu nie mam zamiaru. Nie chciałabym rozstrzygać tego typu sporów. Mój brak zainteresowania nie zmienił realności przedstawionego problemu; ma głęboki uzasadnienie w toczącej się akcji.
O swoich własnych uczuciach główna bohaterka mówi z rodzajem rezygnacji i właściwie na uboczu wydarzeń, nie próbując przytłaczać swoją osobą pozostałych postaci. To, co mnie urzekło, to przyjmowanie rzeczy, które my uznalibyśmy za wadę, jako cechę po prostu, właściwą danej osobie. Jest w niej smutek niewypowiedziany wprost.

A gdzieś w trakcie czytania o tych wszystkich nastoletnich, pięknych dziewczętach, zachwycających świeżością cery i urodą rozkwitającego wiosennego pąka, przy których 25-letnie panny były zbyt stare i niepowabne, naszła mnie trzeźwa refleksja. Jaka świeżość skóry? Nie wierzę, żeby trądzik był chorobą cywilizacyjną, której wtedy nie znano.  Osobiście w wieku lat piętnastu czy siedemnastu rozkwitającego pąka to nie przypominałam (choć z cerą nie było najgorzej), a wyładniałam, jeśli mogę tak to ująć, jakieś dwa lata później.  A przecież te zachwyty nad nastoletnimi pięknościami, to nie Brontë jako taka. Czy ktoś się tym pensjonarkom uważniej przyglądał?

sobota, 21 grudnia 2013

Jeden dzień w baśni

Nieśmiertelny, Catherynne M. Valente

Już od roku stała na mojej półce i czekała na przeczytanie. I choć byłam zachwycona poprzednimi książkami autorki, tutaj niepokoiłam się, czy to aby książka dla mnie. Czy nie rzuci się cieniem na poprzednie czarowne historie.
Niepotrzebnie.
Jest zaklętą magią znajdującą się w zasięgu naszej dłoni.
Czułam się, jakby ktoś ubrał moje serce w słowa i udało mu się zmieścić je w dwóch zdaniach, a potem uplótł z nich całą historię, aby mnie jeszcze dręczyć. A dręczeniem tym byłam oczarowana.
Kościej Nieśmiertelny uwiódł mnie, uwodząc Marię, wprowadzając w baśń, w swój świat, który wiły, rusałki, leszy, Żar-Ptaki nazywają domem. Czego mogłabym chcieć więcej?
Wszystkie moje doświadczenia z „Ucztą Wyobraźni” dowodzą słuszności nazwy tej serii, a po uczcie „Nieśmiertelnego” czuję się zarówno syta jak i niespełniona, jakby karmiąc mnie opowieściami, jednocześnie karmił się moim sercem. Catherynne Valente kolejny raz doprowadziła moje serce do bólu z zachwytu i tęsknoty.
Niestety, korekta nie spisała się najlepiej. Błędy, które napotkałam, były niemiłym zgrzytem – caryca zmieniana na cara i z powrotem, a w jednym, żywcem z baśni wziętym fragmencie, pomylone uparcie imiona postaci. To było przykre w odbiorze, zwłaszcza drugi z tych błędów. Ale pominąć można niedoskonałości, gdy trzyma się w ręku prawdziwą Opowieść.
Ci, którzy lubią baśnie, baśnie słowiańskie, rosyjskie, i gdy lubią baśnie opowiadane inaczej, a jednocześnie z niezmiennymi, charakterystycznymi szczegółami, powinni sprawdzić, czy może ich również „Nieśmiertelny” nie oczaruje i nie pożywi się na ich sercu.

Bo opowieści chcą być opowiadane. Wciąż i wciąż na nowo. Ale czy nieprawdą jest, że nie można zmienić ich biegu?

piątek, 18 października 2013

Z poślizgiem

Florence + The Machine. Głos wszechmogący, Zoë Howe

Co prawda książkę przeczytałam już niemal miesiąc temu i wtedy też przygotowałam notatki do dzisiejszej notki, ale przez cały ten czas jakoś nie mogłam się zmobilizować do pisania. Może dlatego, że wrażenia mam jakby nieskonkretyzowane...
Może nie jestem wystarczająco dużym fanem Florence. Jestem przekonana, że stopień „fanowatości” zmienia odbiór tej pozycji; dla mnie wiele rzeczy było zbyt chaotycznych. Czas wymykał się spod kontroli, mknął w przód i wracał, nie podając konkretnych dat, a jedynymi odwołaniami czasowi były powstające piosenki , albumy, teledyski. Niestety, dopiero pod koniec odkryłam z tyłu książki spis tych wszystkich wydarzeń z podanymi datami. Nie wiem dlaczego przeoczyłam je wcześniej; nie ma też spisu treści, który naprawiłby moje niedopatrzenie. Gdybym wiedziała, że taki spis jest, musiałabym w nim umiejscowić drugą zakładkę, by zaglądać co chwila i upewniać się, w którym roku właśnie jestem. Do tego gdzieniegdzie znajdowały się dziwne błędy; nie literówki, ale złe formy gramatyczne.
Zasadniczo napisana jest jako prosta, łatwa i przyjemna pozycja, w takim amerykańskim stylu; jakby całą historię opowiadała ci twoja kumpela, wrzucając tu i tam własne komentarze a propos wydarzeń u waszych wspólnych znajomych. Raczej nie należy się spodziewać wyjątkowej głębi czy baśniowości. Wydaje mi się, że autorka nie potrafi malować słowem, albo po prostu nie miała takiego zamiaru. Niektóre teksty są przekoloryzowane, ale to również – nie wiem czy słusznie – złożyłabym na karb „amerykańskiego” stylu.

Trochę się podczas lektury pośmiałam, różne ciekawostki czytałam Bartkowi na głos – ogólnie lektura była zabawną, wakacyjną przyjemnością. I jako taką polecam dla wszystkich fanów (nie tylko tych z pierwszych koncertowych rzędów) Florence + The Machine.

niedziela, 29 września 2013

Tak bardzo nie na miejscu

Trzy metry nad niebem, Frederico Moccia

Może zwyczajnie jej nie zrozumiałam. Byłoby to pocieszające.
Od pewnego czasu interesowało mnie, co czytelnikom podoba się w książkach tego autora, więc ostatecznie sięgnęłam po jego debiut.

Prawda wygląda tak, że nie wiem, o co chodziło w tej książce. Nie wiem, czy chcę to wiedzieć. A do tego nie jestem pewna, kto konkretnie jest docelową grupą czytelniczą. Nastolatki, ale czemu autor zechciał napisać tę książkę dla nich?
Był taki moment, kiedy jakbym się wciągnęła, pamiętam, moment pod sam koniec opowieści…  ale nawet z tego nic nie wyniknęło. Trochę przelanych łez z powodu jednego z bohaterów, ale nie przybliżyło mnie to ani o krok do zafascynowania się nią.
Akcja (którą mogłabym opowiedzieć krok po kroku) jest i się toczy, ale nie widzę celu. O co konkretnie chodziło? Co miała mi przekazać? Podobno to historia o buncie i dojrzewaniu. Mam pewne wątpliwości, skoro jedynym warunkiem, by stać się z dziewczyny młodą kobietą, to stracić dziewictwo.
Przez 96% ebooka zastanawiałam się co i po co czytam (to ostatnie chyba nawet wiem: bagaże z drugą książką zostały w Paryżu i dotarły dopiero na następny dzień, a sądziłam, że lekki romans będzie dobrą lekturą w zastępstwie), na 97 procencie wzruszyłam się na chwilę i już sądziłam, że coś zmieni się w tej powieści, by przy 98% wrócić do poprzedniego skrzywienia warg. W czyjejś opinii spotkałam się, że fabuła jest intrygująca, zaskakująca. Cóż, to dobrze, że dla kogoś taka była… mnie nic nie zaintrygowało, nie zaskoczyło, i co więcej – nie wiem, co  miałoby tego dokonać.

Po tej lekturze trudno mi się nie zgodzić z krytyką twórczości Mocci opisanej na Wikipedii. Ponadto… właściwie nic mi się nie podobało, ani akcja, ani styl pisania. Może główny bohater, w którym rzeczywiście jest przemiana (to nadal trochę za mało, by nazwać całą historię opowieścią o dojrzewaniu). Mogę go zrozumieć. I choć czasem to wystarczy, by i tak cenić sobie powieść, dla mnie nie zdołał jej uratować, co najwyżej było mi go żal… (że trafił do tej powieści, zamiast jakiejś innej, barwniejszej i napisanej fascynującym językiem?).  Autor zniechęcił mnie do zapoznawania się z kolejnymi jego książkami, nie spodziewam się, by było w nich cokolwiek, co mogłoby mnie zainteresować, i (co uważam za smutne), nie wyobrażam sobie, komu miałabym je polecić.

(Na empikowej stronie książki jest napisane, ze to niezwykle wiarygodna i uniwersalna opowieść; ta wzmianka tylko mnie rozbawiła. Wiarygodna? Gdzie jest ten świat, w którym nastolatki albo pochodzą z bogatych domów, albo są chuliganami, i nie ma innych typów, innych ludzi? A wszystkim zależy tylko na seksie? Może to ja jestem niewiarygodna? I najwyraźniej nie jestem też uniwersalna).